Dzieje Dominium

Awatar użytkownika
Legion
Administrator
Posty: 36
Rejestracja: 26 cze 2017, 21:42

Dzieje Dominium

#1

Post autor: Legion » 06 sie 2017, 1:01

Dzieje Dominium
Wspólne opowiadania dotyczące dziejów Dominium Teunotter.


Zasady są proste:
  1. opowiadania powinny być zgodne z lore Dominium Teunotter,
  2. chęć dołączenia do opowiadania należy zgłosić prowadzącemu aktualne opowiadanie,
  3. chęć napisania posta należy zgłosić prowadzącemu, żeby zarezerwować post,
  4. czas rezerwacji wynosi 2 tygodnie na napisanie posta, później przepada,
  5. należy trzymać się planu wydarzeń przedstawionego przez prowadzącego po zgłoszeniu chęci pisania,
  6. przed upublicznieniem dalszej części opowiadania, należy ją przedstawić prowadzącemu do oceny.
Aktualne opowiadanie:
Niepokoje w Selamar
Rezerwacja: brak

Awatar użytkownika
Legion
Administrator
Posty: 36
Rejestracja: 26 cze 2017, 21:42

Re: Dzieje Dominium

#2

Post autor: Legion » 06 sie 2017, 1:08

Niepokoje w Selamar
Prowadzący: Legion




Dzień był słoneczny, wyjątkowo ciepły jak na te porę roku. Niebo praktycznie bezchmurne, słaby wiatr powiewał od południa. Pastwiska znajdowały się przy głównym trakcie, a ponad czterech tuzin owiec pilnowało dwóch młodych pastuszków. Obaj mieli na sobie kamizelki z owczej wełny, w rekach kijaszki, a na głowach niewielkie czapki. Siedzieli pod drzewem i leniwie obserwowali stadko, które wypasało się na łące. Dzień zbliżał się ku zachodowi. Jeden z nich rysował coś swoim patykiem po ziemi, drugi grzebał w mrowisku.
- Zostaw, bo cię mrówki oblezą i będziesz cały pogryziony.
- Nie boje się mrówek. Zdążę się odsunąć.
- No zostaw to mrowisko, jak nie masz co robić, to idź sprawdź czy z owcami wszystko w porządku.
- Sam sobie idź, mną się nie wysługuj. To ja jestem starszym bratem .
- O kilka minut i co z tego?
- A to, że to ty się powinieneś mnie słuchać, nie ja ciebie.
- Nie wiem skąd bierzesz takie głupoty, może to od tej twojej herbaty z ziół, które nazbierałeś w lesie.
- Ha, zazdrościsz mi, bo będę silniejszy dzięki tej herbacie.
- Nie ma czego zazdrościć, chyba jedynie sraczki, której po niej dostaniesz, te zioła na pewno są trujące. Jeszcze wspomnisz moje słowa.
- Sam jesteś trujący..
- Ej, to Emil, chodźmy do niego.
Z drogi w lesie wyłonił się wóz ciągnięty przez konia. Na wozie siedział tęgi mężczyzna, ubrany w elegancki płaszcz. Był łysy od czubka głowy, a boki pokrywało mu niewielkie siwe owłosienie. Wóz był wyładowany do pełna, a cały towar przykryty płachtą.
- Emil, jedziesz do wioski? – przywitali go chórem chłopcy.
- O, witajcie dzieciaki, pryy.. stój, stara kobyło. – mężczyzna zatrzymał konia. – Jak wam dzień mija? Spokojnie? Czy coś się stało?
- A co się miało stać?
- Nie słyszeliście wieści ze Stolicy? Naszego miłościwie panującego księcia ponoć zamknęli w lochu.
- Co takiego?
- No tak. W drodze do wioski mijałem się chyba z tuzinem konnych, a i kilka razy wyprzedzali mnie jacyś posłańcy. Myślałem, że do was te wieści dotarły.
- A jeździło tu wielu posłańców ostatnio, myśleliśmy, że szykuje się jakaś wojna. Ojciec będzie lepiej wiedział, bo był na zebraniu kiedy przyjechali do wioski.
- To spytam się ojca, trzymajcie dzieciaki. – Kupiec rzucił obu chłopcom po jabłku. Smagnął konia batem, a ten powoli ruszył do przodu. Minął całe pastwisko, które leżało jakąś milę od wioski, gdyby iść przez las skróciłoby się tą drogę o połowę, ale nie było jak przejechać leśną ścieżkę wyładowanym wozem. Pustym można było uszkodzić koła albo oś o korzenie. Ścieżka była jedynie dla pieszych lub konnych. Kiedy skończyły się pastwiska zaczął się las, wielki z ogromnymi drzewami. Przed wioską musiał jeszcze przejechać przez prowizoryczny most zrobiony przez tutejszych wieśniaków. Strumień i tak był płytki, ale wioska most miała. Przy brzegu rzeczki gdzieniegdzie rosła samotna brzózka albo krzak jeżyn. Już z dala było słychać cały chłopski inwentarz. Przez środek wioski wiodła droga, po obu jej stronach były zbudowane domostwa, dalej jakieś szopy, zagrody, a za nimi były pola uprawne i lasy. Emil jechał do magazynu, miał nadzieje ubić jakiś interes z tutejszymi chłopami.
- Gran, miło cię widzieć.
- Emil, ty stary powsinogo. Gdzie ty byłeś? Długo do nas nie zaglądałeś. Już zacząłem się zastanawiać, czy czasem się nie osiedliłeś gdzieś na stałe i nie porzuciłeś tego wędrownego trybu życia.
- Ano, czasy teraz takie. Pełno konnych na traktach. Coś się szykuje?
- Nie słyszałeś? – Gran, starszy wioski podszedł bliżej i mówił ciszej. – Była jakaś ruchawka w Stolicy. Nie wiemy dokładnie, bo doszły do nas jedynie plotki. Ale był też u nas posłaniec. Kazał wszystkim się zebrać i ogłosił, że miłościwie nam panujący, książę Testovirion zaginął. Zniknął, przepadł, rozumiesz? I mówił, że do czasu przyjazdu nowego namiestnika w Glyswen władzę w imieniu Kapituły będzie pełnił zastępca księcia. Żadnych pewnych informacji nie mam, ale w Selamar ponoć wprowadzono godzinę policyjną. Chyba coś jest nie tak. W zeszłym tygodniu z pięć razy przejeżdżał tu oddział zbrojnych. Nawet się nie zatrzymali. Muszą gdzieś mobilizować wojska, że tak spieszyli. Po co komu wojska? Chyba nie, żeby urządzić uroczystą paradę. Mówię ci, coś wisi w powietrzu.
* * * Jeszcze kilka dni wcześniej, zanim wieści o straszliwych wieściach rozeszły się po wsiach, w pałacu książęcym w Selamar Noah znużoną miną obserwował, jak możni księstwa zbierają się w sali narad. Wszyscy wyżsi urzędnicy książęcych ziem, a także kilka ważnych postaci z baronii Naath powoli zajmowali miejsca wokół dużego prostokątnego stołu. Pod ścianami, obwieszonymi arrasami i kunsztowne wykutą bronią stali nieliczny strażnicy w lekkich, ozdobnych zbrojach, leniwie opierający misternie kute partyzany o marmurową posadzkę. Pałacowi gwardziści z "Semper Fidelis", liczącego niecałe trzy tuziny członków oddziału wydzielonego z solni straży pałacowej. Godni najwyższego zaufania, mieli pilnować porządku w czasie zamkniętych spotkań elity księstwa. "Zawsze wierni". Noah uśmiechnął się w myślach.
W końcu na salę wszedł sprawca całego zamieszania, sir Foulques de Sabl, horodniczy Selamar i nieformalny namiestnik księcia Testovirona. Zaraz za nim postępowali komorzy i skarbnik, persony wielkiej w teorii władzy, aczkolwiek minimalnym znaczeniu z uwagi na zupełne podporządkowanie horodniczemu. Być może specjalnie wybrano takich ludzi na te stanowiska, aby nie zawadzali Foulqesowi, który od dawna cieszył się wielkim zaufaniem księcia. Fakt, że komorzy, pod nieobecność księcia władca absolutny pałacu, zachowywał się niemalże jak sługa horodniczego, najlepiej o tym świadczył.
Horodniczy podszedł do wielkiego fotela, w którym zazwyczaj zasiadał (a który powinien być wyłączną własnością księcia Testovirona, od zawsze jednak w pałacu w Selamar pod nieobecność księcia jego zastępca siadał na jego miejscu) i skinął ręką na zebranych, by usiedli. Sam wciąż stojąc, wyciągnął zza pazuchy list. Rozwiną go, spojrzał na niego, po czym rzucił na stół.
-Ze stolicy. Nie będę go czytał, bo pisany jest takim językiem, żeby wszystko było grzecznie i dyplomatycznie, a czytający musiał pół godziny spędzić, zastanawiając się nad jego treścią. Straciłem dość czasu, nie będę was zmuszał do tego samego, w skrócie powiem co list zawiera.
Noah ze wszystkich sił starał się utrzymać znudzony wyraz twarzy. List musi być pieruńsko ważny, skoro Foulques nawet nie przywitał zebranych, a teraz nie chce odczytać go w całości. Był miłośnikiem zawiłej paplaniny, owijania w bawełnę i dyplomatycznej mowy, tak nienawidzonych przez większość ludzi i tak ukochanych przez rodzonych dyplomatów.
-Doszło do przewrotu - kontynuował horodniczy - a za przewrotem do zmiany kapituły. Mimo że buntownicy nie pragnęli krwi poprzedniej kapituły, i Wielki Mistrz zachował większość tytułów i stanowisk, to nasz książę zniknął ze swych komnat. Nikt nie wie gdzie przebywa, potencjalnie opuścił Królestwo. Póki co Glyswen nie ma księcia, o przyszłości naszego księstwa zadecyduje nowa kapituła, aczkolwiek zanim będzie ona wstanie podjąć jakąkolwiek decyzję może jeszcze trochę minąć, a nawet wtedy pierw będzie miała inne sprawy na głowie, pilniejsze do rozwiązania. Słowem, zanim dowiemy się, kto będzie panował w naszym księstwie, minie miesiąc albo i więcej. Do tego czasu... - urwał, widać było że nie do końca chce powiedzieć to co zaraz powie, po części się boi, po części wstydzi, nie chce się tak wywyższać... czy może raczej świetnie odgrywa wszystkie te rozterki - do tego czasu oficjalnie przejmuje pieczę nad księstwem. Od zawsze opiekowałem się nim pod nieobecność księcia, przyjęcie tytułu namiestnika jest de fakto dopasowaniem sytuacji prawnej do stanu faktycznego. Czy ktoś jest przeciw? - rozejrzał się po zebranych.
-Owszem, jest - z fotela podniósł się Otto von Plessen, regimenciarz Glyswen, dowódca wojsk całego księstwa. Był genialnym strategiem, aczkolwiek nie miał pojęcia o polityce i był kolejną marionetką horodniczego - Po co bawić się w namiestników i inne tymczasowe drobiazgi? Mianujmy waszmość od razu księciem!
-Tylko kapituła może nadać komuś godność książęcą...
-Poprośmy ją więc o to! List napiszmy, przedstawicielstwo poślijmy do stolicy! Po co mają przysyłać kogoś obcego, gdy jest tu kandydat godny, znający księstwo i doświadczenie mający?
Noah pochylił głowę, by rondo hełmu ukryło jego twarz, nad którą stracił panowanie. Trzeba było przyznać, że horodniczy zaplanował cudowny teatrzyk, a zapewne jeszcze cudowniejszy planuje dla całego księstwa. Z rozbawieniem słuchał, jak kukiełki de Sabla łamią opór niezdecydowanych i wątpiących, jak ustalają szczegóły list do stolicy, jak naradzają się jak przekonać zewnętrznych konkurentów. To były nieistotne szczegóły. Nie padło w nich najważniejsze nazwisko, przegapili najważniejszego przeciwnika. Przegrali.
***
Kilka godzin później szedł przez miasto. Pozbył się już ceremonialnej zbroi, miał na sobie prosty kaftan i nogawice. Obserwował zwykłych mieszczan, kupców kłócących się o ceny stali i drewna, kramarzy zachęcających do kupna żywności z ich straganów, czeladników zachwalających towary swych mistrzów, żaków naradzający się jaki to psikus wyciąć ponownie surowemu belfrowi. Zastanawiał się, jak bardzo zmienią się ulicę w ciągu najbliższych dni. Czy wszystkie kłótnie uda się zakończyć dyplomatycznie, słowem i odpowiednimi darami? Czy może w pałacu poleje się krew, a na ulice wyprowadzone zostanie wojsko, przeszukujące zawzięcie każdy wjeżdżający do miasta wóz? Czy może przyjmie to jeszcze gorszy obrót, gdzieś daleko ziemie spłyną krwią, a ulice miasta wypełnią się płaczem nowych wdów i sierot? A może nawet krwią spłynie samo miasto, krwią, smołą, pożogą i głazami ciskanymi z katapult? Nie, do tego nie dojdzie, nawet jeśli któryś z mniejszych kandydatów do tego stopnia był nieprzekonany, że w imię księcia, czy to nowo powołanego, czy to starego dobrego Testovirona, wyprowadziłby armię z koszar i otwarcie skonfrontował się z Horodniczym, zawsze jeszcze pozostawał szef szefów. On nie pozwoli, by jego miasto zostało spustoszone.
Uśmiechając się szeroko, Noah rozejrzał się, po czym nacisną na klamkę furtki przed największą, najbogatszą posiadłością w mieście.
***
Lahar Hohenfels stał przed oknem, odwrócony tyłem do mówiącego. Mimo to Noah nie miał najmniejszych wątpliwości, że słucha każdego jego słowa. Zawsze tak czynił, zawsze stał i patrzył za okno, na gwar ulic, gdy któryś z jego ptaszków informował go o decyzjach wielkich tego świata. Odczekał, aż Noah skończy referować wydarzenia na naradzie, po czym, wciąż gapiąc się za okno, przemówił.
-Nataniel nigdy im na to nie pozwoli. Oskarży Foulqesa a jakiś spisek, o sprzeniewierzenie się księciu, a cokolwiek, byle tylko mieć pretekst do zrobienia wszystkiego, aby samemu zając tron. I w sumie ma rację, cokolwiek by wielki horodniczy twierdził, to Nataniel był najbardziej zaufanym człowiekiem księcia, jego największym przyjacielem. Ma za sobą całą baronię, wszyscy prawdziwi przyjaciele Testovirona, gdziekolwiek ich los rozsypał, opowiedzą się za nim. Foulqes nienawidzi Testovirona, od dawna widzi jak złe były jego decyzje jako Mistrz Ognia, nie wykluczone że wiedział coś o buncie. Z drugiej strony, broniąc księcia i atakując takimi zarzutami de Sabla, Nataniel de fakto broni zdrajcy. Nie ma co, obaj mają sporo błota do obrzucania się nawzajem...
Noah stał i czekał. Wiedział, że słowa te nie są skierowane do niego, że nie powinien, nie ma prawa ich słuchać, aczkolwiek nie ma nic gorszego niż wejść w słowo, przerwać Laharowi, nawet jeśli jego słowa są tylko wewnętrznym monologiem. Lahar był najważniejszą osobą w mieście, powiedziałby tak każdy przypadkowy mieszczanin, gdyby tylko go dobrze wypytać. Lahar wiedział wszystko i mógł wszystko. Krewni w kościele, wielkie wpływy w cechach, znajomi w gildiach kupieckich, własne manufaktury i warsztaty, a także kontakty z półświatkiem, wszystko to tworzyło najbogatszego, najbardziej wpływowego i mającego najwięcej do powiedzenia w jakiejkolwiek sprawie mężczyznę nie tylko miasta, ale i całego księstwa.
-No cóż, niegrzecznie jest przeszkadzać bawiącym się dzieciom, ale ktoś chyba musi przypomnieć im, że ich piaskownicą jest całe księstwo - Lahar odwrócił się, spojrzał na Noaha - jak sądzisz, ile czasu zajmie mi pokazanie wszystkim w Królestwie, że jako jedyny jestem godny książęcego tronu?
* * * Nataniel Juan Hastings przechodził się po swoich ogrodach. Czekał na swojego człowieka. Już powinien się dawno zjawić, myślał. Wiedział, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, stąd też lekkie zaniepokojenie. Zdobycie informacji o sytuacji w Selamar mógł powierzyć któremukolwiek ze swoich ludzi. Każdy by się do tego nadał w większym lub mniejszym stopniu. Jednak baronowi zależało na dyskrecji i pewności zdobytych informacji. A Cień, jak lubił nazywać swojego człowieka od zadań specjalnych, był perfekcjonistą i jego przydomek świetnie go opisywał.
Dzień powoli zmierzał ku końcowi. Baron Hastings usiadł na ławce w cieniu jabłoni. Wpatrywał się w kwiaty posadzone wkoło fontanny. W centralnym jej miejscu na podwyższeniu stała rzeźba przedstawiająca młodą kobietę owiniętą tkaniną, która lada chwila miała zsunąć się z jej ciała. Rzeźbiarz spisał się na medal, gdyż uchwycił najdrobniejsze szczegóły, każdy pofalowany skrawek materiału i tego co zakrywał. Woda tryskała z zewnętrznego kręgu wprost pod nogi dziewczyny.
- Wykonałem zadanie. – obok barona nagle pojawił się jakiś człowiek, jakby wyrósł spod ziemi. Miał nijaką twarz, na którą nikt nie zwróciłby szczególnej uwagi, a jego strój bardziej przypominał zwykłego pracownika, niż kogoś na usługach u tak ważnej persony.
- Miałeś być wczoraj.
- Wynikły niespodziewane komplikacje. Musiałem poczekać dzień dłużej. W innym przypadku mogłem przywieź ze sobą dezinformacje. Mam wdawać się w szczegóły?
- Nie interesuję mnie jak osiągnąłeś swój cel.
- Racja. O zniknięciu Testovirona krąży wiele pogłosek i plotek. Nie jest więziony, ani nie został stracony. Odszedł.
- Tak, po prostu?
- Nie dane mi było się z nim spotkać, nie wiem tego. Po jego zniknięciu, horodniczy Selamar, niejaki Foulques de Sabl odegrał przed radą miejską teatrzyk, który miał na celu przekonanie ich do tego, że to on jest najlepszym następcą księcia. Także Lahar Hohenfels chce wykorzystać swoje wpływy i zasiąść na tronie.
- De sabl. – Hastings odezwał się po krótkiej chwili milczenia. – Wiedziałem, że ten pies prędzej, czy później będzie chciał sięgnąć po władzę. Mówiłem Testovironowi, że pozwala mu na zbyt wiele, że to może się źle skończyć. Bardziej mnie martwi ten Hohenfels. Słyszałem o nim, to wyrafinowany człowiek, dąży po trupach do celu. Obaj są marnymi pretendentami do tronu Selamar.

* * * Zwięzły szedł jako pierwszy, za nim, w odległości jakiś 30 kroków skradali się pozostali dwaj Synowie Cienia. Będąc w randze tropiciela, dowodził dwoma zwiadowcami którzy mieli stanowić jego ubezpieczenie. Cóż, może i ta robota nie była oficjalnie zatwierdzona przez przywódcę, ale Zwięzły lubił dorobić sobie na boku, na takich drobnych, pobocznych robótkach, dodatkowo był pazerny, więc takiej sowitej oferty i takiemu zleceniodawcy nie potrafił odmówić. Przyjął nieoficjalne zlecenie na horodniczego chwilowo mieniącego się namiestnikiem, średnio też przejmował się zawirowaniami w Stolicy i Zakonie, dla niego liczyło się złoto. Powoli przekradał się po dachach i ulicach miasta w stronę pałacu Księcia, który obecnie uzurpował de Sabl, jego dwaj towarzysze podążali za nim niczym cienie. Foulques, według wiedzy Zwięzłego powinien obecnie znajdować się w swoim gabinecie, pracując nad oficjalnym przejęciem władzy w księstwie. W ciągu niecałych dwudziestu minut byli już pod murami pałacu, w gabinecie paliło się światło. Zwięzły postanowił zaczekać na swych towarzyszy, gdy tylko do niego doszli, wskazał na okno i zaczął wspinać się po murze oddzielającym go od pałacowego ogrodu. Samotny strażnik patrolował podwórze, więc nie było większego problemu z ominięciem go. Dość szybko skrytobójca dostał się do wnętrza pałacu, był on dziwnie pusty, a straż praktycznie niewidoczna, lecz Zwięzły w ogóle nie zwrócił na to uwagi, zaczął powoli przekradać się w stronę drzwi gabinetu de Sabla. Krok po kroku był coraz bliżej nich, powoli sięgnął ręką ku klamce, delikatnie ją nacisną i pociągnął drzwi do siebie. Namiestnik siedział w środku, plecami do drzwi zajęty jakimiś dokumentami. Morderca wyciągnął z zabezpieczonej pochwy nóż wysmarowany trucizną i ruszył w kierunku ofiary, nagle poczuł dwa silne ciosy w plecy. Krzyknął z bólu, zachwiał się i upadł na bok, horodniczy zaś odsunął krzesło, wstał i podszedł do niedoszłego skrytobójcy.
- Witaj, przepraszam, że zostałeś tak.. no cóż, wykorzystany, ale widzisz mój drogi to polityka.
Skrytobójca nie rozumiejąc co się stało, patrzył w oczy de Sabla, a na jego ustach wykwitały krwawe pęcherze śliny. W między czasie pojawili się dwaj synowie cienia, podeszli do swojej ofiary, a byłego szefa, oboje dzierżyli rozładowane kusze. Jeden odłożył ją na bok, sięgnął po nóż Zwięzłego, ukucnął obok niego. – Widzisz przyjacielu, przywódca nie toleruje samowolki i niesubordynacji. – a następnie poderżnął mu gardło.
Foulques podszedł do biurka z którego wziął dość ciężki mieszek, po czym wręczył go były towarzyszom niegdysiejszego tropiciela, a obecnie trupa na podłodze książęcego pałacu.
– Przekażcie pozdrowienia i podziękowania przywódcy.
Synowie Cienia skinęli głowami, po czym odeszli. De Sabl spojrzał raz jeszcze na trupa, następnie podszedł do okna gabinetu.
- Dziękuje za danie mi pretekstu Lahar.
***
- Uwaga, uwaga mieszkańcy Selamar, w związku ze wczorajszym skrytobójczym zamachem na osobę namiestnika naszego miasta, szanownego Foulquesa de Sabla, oraz niepokojami w mieście, ogłasza się co następuje. Na terenie całego miasta zostaje wprowadzona godzina policyjna… - głos herolda było słychać wyraźnie poprzez uchylone okno w gabinecie dowódcy Selamarskiego szwadronu paladynów, Mistrza Miecza, Wachmistrza Waltera de Viscara.
- Czy będziemy siedzieć z założonymi rękoma, czekając na nie wiadomo co, wachmistrzu? – Zaatakował ponownie siedzącego za biurkiem Waltera Mag Ognia. – Czy będziemy bezczynnie się przyglądać jak ten napuszony palant przejmuje władze w mieście i nad księstwem? Czy zakon nie zareaguje? Nie widzisz co się dzieje na zewnątrz paladynie? Ulica wrze!
Viscar oparł się łokciami o biurko za którym siedział i splótł dłonie. Spojrzał znad nich na swego rozmówcę.
– Co według Ciebie powinienem uczynić, magu?
- Wyprowadzić Straż Ognia na ulice, poprosi o reakcje Komtura, niech przyśle Majora Branda z jego batalionem Straży…
- Żeby skierować gniew ludu na zakon? – Wachmistrz przerwał wywód kapłana Ognia i wstał. – Odpowiedz magu, lepiej żeby mieszczanie podważali autorytet Zakonu, czy autorytet de Sabla? – Zapytał stanowczo magusa.
– To ty swoimi działaniami, a raczej ich brakiem, podważasz autorytet naszego Zakonu Paladynie!
Mistrz Miecza przyjrzał się gniewnie przymrużonymi oczyma swemu rozmówcy – gdyby nie to, że jesteś wzburzony magu, uznałbym że właśnie nazwałeś mnie tchórzem – zimny ton Waltera sprawił, że w pokoju zrobiło się jakby chłodniej – Zapominasz się Magu, zapominasz że oboje służymy temu zakonowi, zapominasz że rozmawiasz ze starszym o wiele od siebie rangą. – de Viscar usiadł – Uznam, że nic nie słyszałem, a ty Magu niezwłocznie opuścisz ten pokój.
- Pomówię o tym jeszcze z Arcymagiem – zagroził magus.
- Jeżeli byś go szukał, gości właśnie u Obrońcy Wiary, Joachima Branda w twierdzy, który pod nieobecność Komtura pełni rolę jego zastępcy, a teraz możesz odejść. – Odpowiedział na tę śmieszną groźbę de Viscar. Mag gniewnym krokiem wyszedł z pomieszczenia lecz nie trzasnął drzwiami, widocznie miał jeszcze jakiś instynkt samozachowawczy. Wachmistrz usiadł ponownie za swoim biurkiem. – Cholerni magowie, co się z nimi tu porobiło odkąd dwóch z nich zostało kapitułą, no ale to się zmieniło.

- … każdy obywatel miasta, który zostanie złapany po godzinie policyjne, zostanie aresztowany i przetransportowany do aresztu, gdzie zostanie ... – herold dalej wygłaszał swój przekaz, zaś wokół podium zbierał się coraz większy i coraz bardziej agresywny tłum, zacieśniając pętle wokół kordonu, jeszcze nic nie podejrzewających, strażników miejski.
Pierwsza pusta butelka poleciała w stronę herolda.

* * * Dym wciąż się unosił nad murami miasta, gdy Emil zbliżał się swoim wozem do bram miasta. Podczas całej swojej podróży wciąż mijali go pędzący w jedną czy to w drugą stronę konni, kurierzy Dominium, Książęcy czy zbrojni pod bronią. Widok Selamar jaki go zastał gdy miasto wyłonił się zza wzgórza go przeraził. Chmura dymu powoli zwiewana na północ dość dobitnie świadczyła, że zdarzyło się coś strasznego w mieście pod jego nieobecność. Strzelił wodzami, zmuszając starą szkapę do większego tępa, chciał jak najszybciej dowiedzieć się co się wydarzyło.
Przed miejską bramą stałą długa kolejka wozów, wszyscy chcący wjechać do miasta byli kontrolowani przez straż miejską, oprócz strażników Emil zauważył również barwy żołnierzy księstwa. Grzecznie ustawiwszy się na końcu kolejki kupiec zeskoczył z wozu i ruszył do stojącej opodal grupy kupców.
- ..ponoć ktoś próbował zamordować de Sabla.
- Kogo?
- No, tego de Sabla, jak mu tam, no.. sir Foulques, horodniczy, teraz ponoć namiestnik księstwa.
- Namiestnik?
- Sam się nim obwołał po zniknięciu Księcia.
Kupcy na widok zbliżającego się Emila zamilkli, nigdy nie wiadomo kto zacz. On sam zaś dołączył do ich grupy.
- Witam, jestem Emil, kupiec. – przywitał się, a kupcy skwapliwie odwzajemnili pozdrowienie i również się przedstawili.
- Wiecie może Panowie, co się dzieje, co za dym nad miastem i czemu ta kontrola?
- Nie wiesz nic o przewrocie w stolicy i księciu?
- Słyszałem, że był przewrót i Książe zniknął, ale nic poza tym, ani co się działo w mieście pod moja nieobecność. No i co to za dym?
- Po zamachu na namiestnika i ogłoszeniu godziny policyjnej wybuchły zamieszki, nocne walki uliczne, nim straży i żołnierzom namiestnika udało się opanować ulice, ktoś podpalił kilka domostw, ogień opanował inne i spłonął cały kwartał. Straż teraz zamknęła wszystkie bramy i kontroluje każdego kto chce wjechać do miasta, nie wypuszcza nikogo oprócz posłańców i kupców.
- Zamach, na namiestnika?! Nie może być, kto się by odważył. Co za czasy, a co na to wszystko Zakon?
Kupcy popatrzyli się po sobie, nie wiedząc co powiedzieć.
- No właśnie nic, Zakon nic nie zrobił jak na razie, z tego co wiem, to siedzą w swoim garnizonie w mieście i świątyniach jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło, może to wszystko przez te roszady w stolicy, co się będą przejmować jakimś księstwem, skoro sami maja większe problemy?

* * *

Foulques de Sabl stał oparty o barierkę balonku, dym wciąż się unosił w powietrzy i drażnił jego gardło z każdym oddechem. Namiestnik obserwował panoramę rozciągającego się przed nim miasta. W oczy bardzo rzucały się zgliszcza podpalonych w nocnych zamieszkach domów. Widział kropki ludzi snujących się po nich, próbujących uratować cokolwiek co przetrwało.
- Ktoś sprowokował tę ruchawkę. – Zwrócił się do stojącej za nim postaci. – To było zbyt dobrze przeprowadzone, żeby podejrzewać zwykły ludzki gniew. Nie, ktoś posłużył się tymi ludźmi, żeby zaszkodzić mnie! Namiestnikowi jego Książęcej mości! Ludzie byli zbyt dobrze zorganizowali, mieli nawet broń! Doszło do krwawych walk, musiałem użyć wszystkich sił, żeby opanować zamieszki, żeby nie doszło do rebelii. Na szczęście Zakon pozostał bierny, obserwują i dobrze, niech tak zostanie, nie możemy pozwolić sobie na kolejną taką prowokacje, nie możemy zmusić ich do reakcji.
Foulques de Sabl odwrócił się do swojego słuchacza.
- Masz się dowiedzieć kto za tym wszystkim stoi, kto pociągał za sznurki, kto dostarczył broń. Roześlij posłańców po włościach i baroniach, kto odmówi ten jest zdrajcą księstwa. Powołaj regimenty miejskie, mają zabezpieczyć miasto przed ponownym wybuchem. Roześlij patrole, wszystkie drogi mają być non stop patrolowane, a na każdym moście ma stać posterunek. Idź już.
Rozmówca, prawa ręka namiestnika, strzelił służbiście obcasami butów i odszedł. De Sabl spojrzał znów na rozciągające się w dole miasto, spróbował odszukać wzrokiem domostwo Lahara, ale nie potrafił.

* * * -Zdaje się, że zaczęło się od kretynów z półświatka, którzy uznali że godzinę policyjną można zignorować. Gdy zaczęły się awantury, na ulicę wyszło więcej ludzi, niezadowolonych ze wszystkiego co się dzieje. Chyba uaktywniła się jedna czy druga nasza grupa, podobnie jak jacyś kretyni od Hastigsa. Nie wiem skąd się wziął ogień, możliwe że ktoś od Sabla albo Hastingsa celowo go podłożył, na pewno nie był to nikt od nas.
-Faktycznie doszło do takiej jatki jak się mówi?
-Padły trupy, to pewne. Ale nie tak dużo jak powiadają, a większość to albo męty, albo ludzie spod ziemi. No, i trochę strażników, głównie pachołów z cechów. Kto by się w sumie spodziewał.
Stojący pod oknem Lahar Hohenfels pokiwał powoli głową. Zbyt dużo miał do powiedzenia między cechami, aby nie wiedzieć kto będzie danej nocy patrolował miasto. I to na kilka dni zanim cechy oficjalnie wyznaczą swych ludzi oddelegowanych do straży na ten tydzień.
-De Sabl zareagował wyjątkowo nerwowo - kontynuował posłaniec - ale skupił się poza miastem. Twierdzi że broń została przywieziona z zewnątrz, że rozruchy zostały starannie przygotowane.
-Zagrajmy więc tą kartę - Lahar odwrócił się i podszedł do biurka - niech Nataniel przygotuje i przeprowadzi kolejne rozruchy, podobnej mocy. Tej nocy. Jutrzejszej zaś wyprowadź moją milicję. Skasujcie wszystkie nasze komórki, zniszczcie wszystkie dowody że przygotowywaliśmy rewolucję, zabijcie wszystkich których najęliśmy. Podstawcie kilku kretynów którzy będą, opornie oczywiście, zeznawać że robią dla Hastingsa. Spreparujcie dowody. Jeśli uda się do tego czasu namierzyć jakieś gniazdo debili z Naath, też rozwalcie, oszczędźcie jednego, coby nie było pojedynczej placówki z której przetrwało więcej niż ze wszystkich innych razem wziętych. I podstawcie jakiegoś przemytnika, coby go straż złapała. Że niby przewozi broń od Nathaniela.
-Tak jest - odparł bez mrugnięcia okiem posłaniec, choć w głębi duszy zaczął gorączkowo rozważać bezpieczeństwo swej posady. Blisko dekada kursowania pomiędzy Hohenfelsem a jego rozrzuconymi po mieście palcami lewej dłoni nagle straciła swą wartość jako gwarancja bezpieczeństwa - młody zdaje się coś namierzył, więc nie będzie problemu.
-Tylko niech to kto inny zrobi. Młody niech ograniczy się do szukania. Siwy niech zajmie się likwidacją tych z Naath i podstawieniem fałszywych świadków. Jednooki niech ogarnie zadymy tej nocy i zwinie interes, zaś uszaty i brodaty niech następnej nocy skasują ryzykowne placówki. Oficjalnie kasowaniem wykrytych komórek ma się zająć rotmistrz, ale do niego iść nie musisz, tylko przekaż informację o nim ostatniej dwójce. To wszystko póki co.
-Tak jest - posłaniec huknął obcasami, po czym wyszedł z komnaty.

***

Słońce już zachodziło, gdy niski, blond włosy mężczyzna z połową twarzy, w tym prawym okiem, zasłoniętą chustą, wyszedł na dach jednej z kamienic. Na dole, na placu, tłum słuchał jakiegoś krzykacza, opowiadającego o wspaniałości księcia Testovirona, spisku i zdradzie de Sabla i o tym, że są tylko pionkami. Zapowiedzi dalszego ograniczenia swobód, dalszego wzrostu i tak dość wysokich podatków, sugestie ciężkiej korupcji wśród elit miasta wywoływały gromkie i złowróżbne pomruki niezadowolenia i okrzyki gotowości do czynu. Mężczyzna spojrzał na zachód, poza mury miejskie, na odległy horyzont. Widać było niewiele ponad piątą część słonecznej tarczy, za moment zacznie się godzina policyjna, straż miejska wkroczy do akcji. Blondyn ponownie spojrzał na plac. Krzykacz na środku, kilkanaście bardzo aktywnych osób w tłumie, inicjujących i podtrzymujących okrzyki, szepty i szumy. Kilkadziesiąt kolejnych czekających z zawiniątkami, tubami i pakunkami. I nadchodzący ulicą oddział straży miejskiej. Trzydzieści osób, niecała czwarta część to zawodowcy. Słabo, bardzo słabo. Wręcz idealnie na pierwszą krew rozwścieczonej tłuszczy.

***

Jaron obserwował, jak tłum wokoło niego burzy się i grzmi. Ktokolwiek był sprawcą, dokładnie wiedział jak należy działać. Zastanawiał sie, kto jest prawdziwie godny rozmowy. Na pewno nie krzykacz stojący na środku. Lawirując po tłumie, namierzył kilku z podjudzaczy. Żaden z nich jednak nie wyróżniał się na tyle, aby przykuć uwagę agenta. Aczkolwiek ktoś tutaj musiał być. I patrząc na zbliżający się oddział straży, słuchając nawoływań krzykacza, musiał go zlokalizować dość szybko. Korzystając z zamieszania, które zapanowało gdy straż stanęła mniej więcej w formacji i kazała wszystkim się rozejść, począł przepychać się przez tłum. Widział podjudzaczy, krzyczących i nawołujących, kierujących tłumem. Widział ludzi rozdających broń. Widział wściekłych mieszczan, odgrażających się co to oni nie zrobią horodniczemu i wszystkim, którzy będą bronić dostępu do niego. Widział też takich, którzy wyłamywali się z tłumu i chyłkiem znikali w bocznych uliczkach i zaułkach. Wciąż nie widział tego, którego szukał. Prowodyra całego tego zamętu, osoby która stoi i patrzy, pilnując by wszystko było jak należy. Nie brudzącej sobie rąk, nie zdzierającej gardła, a mimo to najbardziej winnej spośród wszystkich, którzy przyczynili się do zbliżającego się wielkimi krokami wybuchu zamieszek.
I w owym momencie, w tym właśnie gdy straż chciała wejść w tłum, w tym krytycznym momencie gdy na miejskich strażników posypał się grad ciosów, niosąc się echem po połowie miasta, dostrzegł. Nie na placu, nie w tłumie. Wysoko ponad poziomem ulic, na dachu jednej z kamienic. Wysoka, jasnowłosa postać, obserwująca całe zajście. Dobra, ma początek nici. Teraz czas tylko dociec do kłębka.
Odwrócił się gwałtownie, rozpychając się łokciami ruszył w kierunku wyjścia z placu. Przed oczami miał plan otaczających go uliczek i zaułków, szukając na nim najlepszej drogi i najlepszego punktu, z którego mógłby obserwować i śledzić mężczyznę.

***

Jednooki obserwował, jak strażnicy uciekają w popłochu. Przynajmniej ci, którzy mieli szczęście. Podstawiony krzykacz zniknął już z podestu, większość podżegaczy także ulotniła się, wymykając się wraz z tchórzami i kieszonkowcami, dla których zrobiło się zbyt gorąco, by ryzykować cały zdobyty już łup. Nie miało to już jednak znaczenia. Na krwi pierwszego starcia wyrośli nowi wodzowie, nowi prowodyrzy, nowi krzykacze. Wściekłość została wyzwolona i napojona krwią, stłumi ją teraz dopiero więcej krwi. Krwi kilku kolejnych patroli i nade wszystko krwi mieszczan, który ośmielą się przeciwstawić zawodowej gwardii książęcej.
Uśmiechnął się, widząc że ostatni z jego ludzi zmył się z placu. Operacja zakończona. Teraz pozostało dopilnować tylko, aby zwłoki krzykacza zostały odpowiednio ukryte, a jego ludzie cicho i bezpiecznie się pochowali. Odwrócił się i powoli ruszył w kierunku klapy prowadzącej na strych.

***

Spryt i przeczucie Jarona ponownie go nie zawiodły. Ukryty w sieni widział, jak z kamienicy naprzeciwko wychodzi blondyn z chustą zasłaniającą pół twarzy. Rozglądając się uważnie, pilnując dachów, bocznych uliczek i swoich pleców, niezauważalnie przemykając między cieniami, ruszył jego śladem. Nie był śledziony, blondyn szedł samemu, bez żadnej obstawy, bez eskorty czy innej osłony. Szedł szybko, nie oglądając się za siebie, nie bacząc na nic. Kierował się do zachodniej części miasta, ku magazynom i spichrzom. Kilka chwil później weszli wszedł do jednego z nich. W środku już czekało kilkanaście osób. Jaron rozpoznał podjudzaczy i dostawców broni, nigdzie jednak nie widział głównego aktora. "Zapewne do najbardziej otwartej roboty wzięli kogoś z zewnątrz, by można było go ostatecznie zniknąć." pomyślał, gdy jego uszy złowiły szmer tuż za nim. Nim zdążył się odwrócić, poczuł chłód stali na gardle, potem krótki, gwałtowny impuls bólu i życie uciekające, rozlewające się po chodniku wokół niego. W panice złapał się za przecięte gardło, starał się zatamować dłońmi krwotok, zrobić cokolwiek, aczkolwiek nie mógł już zrobić nic. Leżąc w rozszerzającej się karmazynowej kałuży patrzył bezsilnie, powoli tracąc kontakt z rzeczywistością, jak blondyn i jego pomagierzy kończą naradę, ostatkiem sił widział ich wychodzących z magazynu i zmierzających w nieznanym kierunku. A potem... potem była już tylko ciemność.

***

Tengel szedł uliczką, rozglądając się od czasu do czasu wokoło. Coraz częściej spoglądał także na słońce, chylące się nad miejskimi murami. Wolał dotrzeć na miejsce przed zachodem, zanim zacznie obowiązywać godzina policyjna. Wprawdzie dziś miało stać się coś większego, aczkolwiek niekoniecznie chciał zaczynać przypadkową burdą ze strażą miejską.
Nie zostało mu więcej niż parę minut, gdy wszedł do umieszczonej w suterenie, oficjalnie od dawna zamkniętej gospody. Przy jednym ze stołów siedziało kilku podobnych do niego zabijaków, nudzących się pewnie podobnie jak on. Jeden z nich odwrócił się, spojrzał, gestem zaprosił go do stołu.
-Nikt cię nie śledził, Tengel?
-Nie. Mnie nigdy nikt nie śledzi. A co?
-Bo ponoć wczoraj ktoś śledził jakiegoś ważniaka, kumpla tego elfa co nas najął.
-Aha. Wpadł?
-Nie, ale musiał chyba zwinąć się z miasta. Wygląda na to że tej nocy pozwolą nam się zabawić.
-No ja myślę. Jak trzecią noc miasto będzie płonęło, a ja będę siedział w jakiejś noże i nic nie robił, to...
-To co? - odezwał się rudowłosy krasnolud stojący w drzwiach. Za nim do pomieszczenia weszło kilka kolejnych osób, głównie ludzi i elfów, wnosząc liczne pakunki i zawiniątka, rozkładając się pod ścianą - zignorujesz rozkazy?
-Nie, a skąd, my przecież...
-Wy jesteście oddziałem korbacz trzy, najętym przez... jak on się wam przedstawił, Cedrika Ceirme?
-Tak. A ty jesteś pewnie tym krasnoludzkim pseudobratem, o którym ten wspominał?
-Owszem. Jesteście w komplecie?
-Tak, tylko tyle nas być powinno.
-Dobrze. Brodaty ma inne sprawy na głowie, więc dziś ja się wami zajmę. Mam dla was pewną bardzo ważną wiadomość - pozostałe postacie, które zeszły ze krasnoludem, podniosły się, wyjmując z toreb naładowane kusze - plany się zmieniły.
Szczęk cięciw zagłuszył słowa protestu.

***

Otto Szhwerdzwegel stał na ulicy przed nieco zdemolowaną kamienicą. Jego ludzie wyciągali właśnie z piwnicy kolejne zwłoki. Metaliczny zapach krwi wypełniał zaułek. Od strony ulicy żwawym truchtem zbliżał się oddział straży miejskiej.
-Nie ruszać się? Co tu się dzieje?
-Feldfebl Otto Szhwerdzwegel, prywatna straż pana Lahara Hohenfelsa - zmierzył dowódcę patrolu od stóp do głów - rozbiliśmy jedną z komórek wszczynającą po nocach burdy na mieście. Czyli zrobiliśmy coś, co wy powinniście zrobić dwa dni temu.
-Słucham?
-Smutne, że obywatele muszą samemu gwarantować sobie bezpieczeństwo, ale tak już czasem bywa. Spokojnie, dowiecie się wszystkiego czego będziecie tylko chcieli. Możecie wejść do środka, zobaczyć miejsce, zwłoki, wyposażenie. Choć przyznam że wolałbym żebyście ściągnęli tu jakiegoś oficera. Wiecie, takiego co zna się na rzeczy...

***

Emil już dawno zdążył poddać się kontroli i wjechać do miasta, gdy inny, przybywający z północy kupiec, imieniem Serge, podobnie jak kilka dni wcześniej Emil, podobnie jak dziesiątki bądź nawet setki im podobnych, obserwował jak strażnicy miejscy przeszukują jego wóz. Niepokoiło go trochę, czy przypadkiem dość delikatny ładunek nie ucierpi na tej kontroli, wszak strażnicy nie słynęli raczej z wybitnej delikatności, aczkolwiek poza tym uznawał kontrolę za niezbyt szkodliwą, absolutnie bezpieczną niedogodność. Podobnie myślał o całej zadymie, która się w mieście działa. Ot, drobna niedogodność, a może i okazja, bowiem gdzie rzeczy są niszczone, domy palone, i wojska zwoływane, tam trzeba wielu dodatkowych towarów, te zaś trzeba od kogoś kupić.
Błyskawicznie zmienił zdanie, gdy strażnicy odczepili od podwozia jego wozu podłużne pakunki. Nie miał pojęcia co w nich jest, nie powinno ich tam być, i był święcie przekonany, że wynikną z tego kłopoty. Gdy strażnik rozpruł pierwszy z worków, gdy ze środka wysypały się toporki i tasaki, wiedział już, że to będzie bardzo długi, bardzo niemiły dzień. I wiedział także, widząc strażników podnoszących się, podchodzących do niego z zaciętymi twarzami, że będzie musiał bardzo szybko wymyśleć bardzo przekonywujące kłamstwo.

ODPOWIEDZ