Randomki wardasza-opowiadania

Wszystko to co najlepsze
Awatar użytkownika
wardasz
Senatorium Imperialis
Posty: 157
Rejestracja: 16 lip 2017, 23:54

Randomki wardasza-opowiadania

#1

Post autor: wardasz » 07 sie 2017, 15:45

Temat z pojedynczymi, przypadkowymi opkami mojego autorstwa. Dla porządku proszę wszelakie komentarze kierować w tym temacie, albo też innymi kanałami (PW, discord). Tutaj niech będą same opki.

Opublikowane opowiadania:
-Obrona Gawiedzi - zwycięska praca konkursu na opis bitwy na starym dobrym RPGC, lato 2015. Random fantasy.
-Zderzenie nad Iranem - opek pisany oryginalnie na papierze jeszcze w ogólniaku, a może i gimbazie (pewnie gdzieś 2010-2013), przepisany i redagowany w 2016. Współczesne wojny, inspirowane grą Battlefield 3 i książką Dywizjon 303.
-Jaskinia ścierwojadów - spisana wiosną 2018 roku opowiastka o Geralcie na szlaku. Uni wiedźmina oczywiście.
-Spotkanie przed bitwą - opek który pisałem i odkładałem na bok przez pół roku, skończony w czerwcu 2018. Bez wielkiej akcji, rozmowy, romanse i opisy. Random fantasy.
-Nowy w sabacie - kolejna praca konkursowa z RPGC, tym razem opis ceremonii inicjacji. Drugie miejsce, zdobyte jesienią 2016. Świat Mroku, Wampir. Pisane jeszcze zanim poznałem prawdziwe oblicze Sabatu, więc zawodowi WoD'owcy, możecie wstrzymać się z wykładami, tak, wiem że to nieco inaczej wygląda.

Awatar użytkownika
wardasz
Senatorium Imperialis
Posty: 157
Rejestracja: 16 lip 2017, 23:54

Re: Randomki wardasza

#2

Post autor: wardasz » 08 lip 2018, 15:34

Obrona Gawiedzi -Gawiedź - zwiadowca wskazał na mapę - nie została opuszczona. Wręcz przeciwnie, pełno w niej zbrojnych.
-A więc musimy ich stamtąd wykurzyć - regimenciarz odwrócił się do swego zastępcy - jak myślisz, dwie kompanie starczą? Czy rzucamy pół batalionu?
-Mój panie - zwiadowca nieśmiało podniósł głowę - Tam batalionu może być mało. Wieś jest przygotowana do obrony, lud w chatach się nie mieści, a na placu trzy stoją sztandary. Królewski, jednej z kohort szóstego legionu i insza, co żem jej nie widział nigdy. Do drzewca przyczepiona belka poprzeczna, niby reja, i z niej trzy pasy płótna spływają. Na prawym dwie krwi krople, na lewym zęby, niby paszcza psia, a w centrum gwiazda o pięciu ramionach. Pal i oba końce rei czaszkami ludzkimi ozdobiony...
-Nie znam... - pierwszy raz adiutant regimentarza Karla Adolfa nie znał jakiejś chorągwi - nie było takiej na wykazach które dostałem...
-Poślij po obersztera Reksusa - powiedział cicho regimenciarz - Niech postawi na nogi swój regiment i przyjdzie do nas. A ty - regimenciarz odwrócił się do swego zastępcy, co adiutant uznał za znak że ma wyjść i wykonać rozkaz - ty idź do prałata. Niech pośle z nimi kilku wielebnych. Co najmniej trzech. Będą potrzebować ich mocy...

Siemko z wysiłkiem zwlekł się z siennika. Wstawał świt. Zaledwie trzy godziny temu schodził z warty, a już go budzi ta rozwrzeszczana cholera. Coś musiało się stać, przemknęło mu przez myśl. Setnik wiedział doskonale, kto dostał kwaterę w której chacie, i doskonale też wiedział że jego dziesiątka miała wartę. Musiał pojawić się wróg. Narzucił na siebie ciężką, skórzaną kurtę, przypiął karwasze z żelaznymi wzmocnieniami, przypasał miecz, i z hełmem w jednej, a kuszą w drugiej ręce poleciał na wyznaczone stanowisko. Widział, że po całej wsi biegają ludzie, kierując się na stanowiska bojowe. Pomiędzy chatami zobaczył, że na skraju pól po zachodniej stronie widać sporo ludzi. Więc faktycznie wróg przybył...

-Spora ta wioska - Edvin, zastępca obersztera Gustava Reksusa, odsunął oko od lunety - dość zwarta. Wzdłuż głównego traktu będzie z pięćdziesiąt gospodarstw, po każdej stronie traktu. Wzdłuż tego na wschód połowa tego gdyby liczyć dystans. Ale tam są większe, bogatsze gospodarstwa, warsztaty, kaplica, spichlerz i takie tam. Trójkątny plac, około 20 na 15 metrów, na styku traktu północ-południe ze wschodnim. Faktycznie trzy sztandary, w tym ten z czaszkami.
-Ilu?
-Ciężko stwierdzić. Ludzie byli w domach, aczkolwiek są także namioty na wschód od wioski, obok zabudowań na wschodnim trakcie. Zmienili wioskę w kształcie T w trójkąt.
-Zapory?
- Od zachodniej strony wszelkie przejścia pomiędzy budynkami zamknięte są rzędami pali na kozłach. Ramiona trójkąta, tam gdzie jest obóz, zamknięte barykadą z wozów, mebli i beczek lub dwoma rzędami pali. Chyba nie starczyło materiałów na barykadę - Edvin uśmiechnął się, po czym znów spojrzał w lunetę - A, bym zapomniał, trakt też zamknięty barykadą. Jazda nie wjedzie.
-Niech dwie roty okrążą wieś i czekają na wschód od niej. Niech zajmą się ewentualnymi uciekinierami i ostrzegą o możliwym wsparciu. Pierwszy batalion niech uderza w centrum wsi. Reszta czeka.
-Gustav, chcesz zostawić dwa bataliony i pół szwadronu w obwodzie? To dwie trzecie regimentu...
-Nie w obwodzie a na drugą falę. Wykonać.

Strych stodoły nie był za duży. Aczkolwiek zmieściło by się jeszcze kilku ludzi, a na pewno kilka kusz. Poprzednim razem, na murach Agustbergu, miał pięć, i pachołka który je naciągał. Teraz był sam z jedną kuszą. Może i miał dobry wzrok i swego rodzaju instynkt pomagający celować, ale wątłe ręce powodowały, że nawet z kozię nóżką napinanie kuszy było problematyczne. Spojrzał przez szparę między deskami. Do wioski zbliżał się mur tarcz. Wysokie na półtora metra, szerokie na blisko metr drewniane pawęże, ustawione obok siebie w ścianę szeroką na dobre 50 metrów, pewnie więcej. Czort wie kto stał za nimi. Byli ćwierć mili od wioski, zbliżali się dość powoli.
-Co tam się dzieje, smyku?
Siemko zadrżał na dźwięk tego głosu. I na widok pary lekko lśniących, krwistoczerwonych oczu, otwierających się w ciemnym kącie strychu. Bał się tych czerwonych oczu. Bał się tego bladego oblicza, białych dłoni o długich, wąskich palcach, kuszących, pełnych piersi i wąskiej talii. Jak każdy. Każdy z tu obecnych pragnął spędzić noc z Anastazją. Każdy bał się Anastazji. Każdy bał się nocy z Anastazją. I nade wszystko każdy bał się, że Vladymir dowie się o jego pragnieniu.
-No co tak zamilkłeś, odpowiedz - powiedziała, wychodząc z cienia - Przecież cię nie zjem...
Siemko momentalnie odwrócił się w kierunku szpary. Nie chciał ujrzeć zębatego uśmiechu, który chciała zapewne zaprezentować kobieta. Ściana była 350 metrów od wioski.
-Nadciągają, pani. Co najmniej pięćdziesięciu, może być i parę setek. Nie da się określić zbytnio.
-Ze też nie mogli zaczekać. Atakować o tak paskudnej porze... - sięgnęła po płaszcz z kapturem i okryła się szczelnie - I co ja mam teraz zrobić... cóż, przynajmniej Skalla, Togwir i Bjorn się pobawią. O ile Togwir wróci... - ruszyła w kierunku drabiny - Baw się dobrze, żołnierzyku - uśmiechnęła się, na szczęście nie odmykając warg - Niech Benbha, boska opiekunka, ma cię w swej pieczy. Choć pewnie nie wiesz nawet kim jest...
Wyszła
Siemka niezbyt interesowały zabobony dalekich krain. Aczkolwiek wzmianka o boskiej ochronie kazała mu uciec myślami do rodzinnego panteonu. Modlitewne rozmyślania nie trwały zbyt długo, bowiem wróg sygnalizował zbliżenie się do wioski na dwieście metrów gradem strzał. Sądząc po ilości, z co najmniej stu łuków. Aczkolwiek ani pierwsza, ani druga i trzecia salwa nie wywołała we wiosce żadnej reakcji, czy to w formie odpowiedzi, czy jęków i krzyków. Widać wszyscy obrońcy byli dostatecznie dobrze ukryci. Siemko chwycił za kuszę i zaczął ją napinać. Powoli, powoli, aczkolwiek wreszcie cięciwa trafiła na miejsce. Położył kuszę obok i wyjrzał. Sto metrów. Przesunął się do otworu strzelniczego. Wyjęcie kołka miało otworzyć w dachu otwór metr na metr. Rozchylił lekko słomę. Osiemdziesiąt metrów. Siedemdziesiąt. Sześćdziesiąt...

Salwa bełtów zasypała formację. Ściana pawęży nie wykonała tak do końca zadania. Część bełtów utkwiła w niej, aczkolwiek kilkanaście przebiło się i wraz ze sporymi odłamkami drewna uderzyło w chroniącą się za nimi piechotę. Stojący przed Leo pawężnik zachwiał się, po czym runął do przodu, nakrywając pawęż swym ciałem. Ktoś chwycił go, ściągnął z niej, ale nim ją podniósł, sam legł z bełtem w czaszce. Z prawej trzy osoby chwyciły pawęż poziomo i pochylone ruszyły biegiem ku zabudowaniom. Kilku innych poszło w ich ślady, jeszcze inni ruszyli zasłaniając się tarczami. Byli i tacy, co biegli bez żadnej osłony, licząc na długi czas przeładowania kusz. Leo wyskoczył zza pawęży i także ruszył, zasłaniając się niewielką tarczą. Kątem oka widział, jak z otworu w dachu jednego z budynków podnosi się postać z kuszą. Bełt śmignął obok niego, po czym wylądował w brzuchu biegnącego obok łucznika. Leo skulił się jeszcze bardziej. W chwilę później dopadł do ściany jakiegoś budynku. Rozejrzał się. Formacja podzieliła się na trzy mniejsze i stała w miejscu, schowani za nią łucznicy i starali się odpowiadać ogniem kusznikom w wiosce. Stała tam większość pawężników i koło siedemdziesięciu łuczników. Około cztery setki tłoczyły się pod ścianami zabudowań. Z sześciuset ludzi już padła dziesiąta część... Leo ścisnął mocniej miecz w ręce. Obok niego z dachu spadł kamień, ciśnięty przez jednego z obrońców, spadając na głowę jakiemuś oszczepnikowi. Leo uniósł tarczę nad głowę i ruszył ku narożnikowy budynku. Dwu i pół metrowa przerwa pomiędzy zabudowaniami zagrodzona była zaostrzonymi, drewnianymi palami, ustawionymi dwa metry od rogu. Doskakujący właśnie do nich topornik dostał strzałą od jednego z obrońców, który pojawił się w po drugiej stronie, po czym zaraz zniknął.
-Tarczownicy!!!
Hełm feldfebla robił swoje. To że Leo został awansowany kilka dni temu i nie miał pojęcia o dowodzenie dziesiątką, a co dopiero większym oddziałem nie czyniło różnicy. Zaraz przy nim stanęło kilku tarczowników, jak również dwóch oszczepników trzymających jedną z pawęży. Leo wskazał im lukę.
-Ściana z tarcz!!!
Błyskawicznie ruszyli i zasłonili wnękę.
-Naprzód!!!
Podeszli do przodu. Leo podniósł z ziemi topór poległego przed chwilą berserkera. Ściana rozstąpiła się lekko, tworząc wąską szczelinę pozwalającą spróbować zniszczyć zapory. Uniósł się, modląc by żaden z wrogich strzelców nie zdołał wycelować, i z rozmachem uderzył w poziomą belkę utrzymującą pale. Wyrwał topór, uniósł i przy akompaniamencie bełtów uderzających w tarcze uderzył po raz drugi. Wyrwał topór z belki, widzą że następne uderzenie złamie ją na pół, gdy nad głową przeleciał mu obiekt ciśnięty z góry. Wpierw pomyślał że to kamień, aczkolwiek pękająca skorupa i rozpryskujący się płyn wyprowadził go z błędu.
-Do tyłu!!!
Zrobił krok, kątem oka łapiąc lecące dwa kolejne dzbany, a także pochodnię. Zdobił kolejne dwa kroki, gdy przejście między budynkami wypełniło się ogniem. Wyskoczył, przebiegł kilkanaście kroków, rzucił się na ziemię. Jeden z żołnierzy doskoczył do niego, chcąc zdusić płomienie, ale zdał się tylko na tyle, że osłonił go od przed kolejnym bełtem. Po kilku chwilach tarzania się zdusił płonący bok. Widział, że część z jego ludzi nie miało tyle szczęścia. Jednego z wysiłkiem trzymało trzech ludzi, podczas gdy czwarty starał się zdusić płomienie na jego twarzy, inny tarzał się, chcąc zgasić tors, jeszcze inny starał się zdjąć z siebie skórznię, pod którą wlała mu się oliwa. Któryś tańczył w przesmyku, otoczony płomieniami. Próba przebicia się tą drogą nie powiodła się. Gdy zdołał powrócić pod ścianę, obok niego spadła czyjaś głowa. Po chwili obok upadło bezgłowe ciało, puszczone przez dwóch ludzi. Próba przedarcia się górą także zakończyła się niepowodzeniem.

-Utknęli - Edvin odsunął lunetę od oka - Padła ich już pewnie setka, może nawet więcej. Z całej wsi ściągają ludzie w ten rejon. Ich tam są co najmniej trzy setki, może nawet dwa razy tyle.
-Poślij jazdę, niech poczyści dachy z kuszników. Wyślij im jako wsparcie trzy kompanie z trzeciego batalionu. Drugą połowę wraz z drugim batalionem poślij na prawo, niech uderzą wzdłuż drogi i na barykadę. Ściągnij jedną rotę jazdy zza wioski, niech ich wspierają.
-A wielebni i zakon?
-Nie widzę powodu by ich narażać. A zakon... nie, wygramy to za pomocą zwykłej armii.
W tym momencie ze wsi dobiegło przeraźliwe wycie. Potężny głos musiał być niemal ogłuszający blisko źródła.
-Dobra, poślij jednak wielebnych - twarz obersztera była biała jak papier - Trzech w centrum, pięciu po prawej. Zakonnych podziel po równo, pół tu, pół tam. Cokolwiek wydało ten dźwięk... błagajmy Wszechojca, by moc wielebnych i zakonników wystarczyła by przemóc siły wroga...

Siemko, widząc nadciągające kolejne wrogie oddziały, ponownie sięgnął po kuszę. Zabicie dwóch napastników próbujących wedrzeć się na jego stanowisko chyba ostudziło zapał reszty. Rozejrzał się po polu bitwy. Pawężnicy zwarli swe szeregi i cofnęli się, zwiększając dystans do stu metrów. Łucznicy strzelali bez większego przycelowania, aczkolwiek ich także ciężko było trafić. Trochę na prawo od nich zbliżała się kolejna formacja, podobna do poprzedniej. Po polu zaczęła także jeździć lekka jazda, rażąc strzałami na prawo i lewo. Wychylił się, przymierzył, i nacisnął spust. Jeden z konnych zwalił się z siodła, jednakże kilku innych posłało strzały w kierunku Siemka. Żadna na szczęście nie trafiła, ale odebrało mu to chęć do wychylania się po raz kolejny. Tym bardziej, że jęki i wrzaski z innych zagród dowodziły, że miał on wyjątkowe szczęście, którego zabrakło jego towarzyszom. Po chwili przemógł się i wychylił ponownie, ale nadlatujące strzały spowodowały, że schował się zanim zdążył podnieść kuszę do ramienia. Nowy oddział był już tuż obok wioski i pluł nie tylko strzałami, ale i bełtami, skutecznie redukując opór obrońców. Siemko sięgnął po kolejny dzban. W tym zamieszaniu i harmiderze nie miał wprawdzie pojęcia co dzieje się na dole, aczkolwiek był pewien że zaraz przeciwnik po raz kolejny spróbuje przebić się przez zapory...

Jazda pomagała, wielce pomagała. Grad kamieni i dzbanów oliwy rzedł, nadchodząca formacja była ostrzeliwywana przez o wiele mniejszą ilość kuszników. Jednak to nie jazda, a ta właśnie formacja przynosiła odmianę bitwy. Za pawężnikami kryli się nie tylko osłonięci półpancerzami zbrojni, ale także rycerze zakonu oczyszczenia, zakuci w pełne płytowe zbroje, dzierżący w dłoniach ciężkie młoty. Trzeci, ciężki batalion, a przynajmniej jego część, wsparty przez zakon. W zamieszaniu nie dało się doliczyć ilości żołnierzy czy lejtnantów, ale z pewnością były tam więcej jak dwie kompanie. Widział także charakterystyczny hełm oberlejtnanta. Dobrze, dowódca ich batalionu zniknął gdzieś na początku szturmu. Nie do przecenienia była także obecność wielebnych. Jednakże najważniejsze były piki oraz zakonne młoty, które już ruszyły do pracy. Także w ich stronę biegło dwóch zakonników wraz z kilkoma pikinierami. Pod dachem tarcz, najeżonym włóczniami godzącymi co chwila w dachowe okno, można było spróbować zrobić sobie nowe wejście, zamiast umierać w czasie prób przejścia drogami przygotowanymi przez obrońców.

Siemko odskoczył jak poparzony, gdy ktoś z dołu pchnął w kierunku jego pozycji długą włócznią czy wręcz piką. Po chwili kolejna przebiła się tuż nad podstawą strzechy, robiąc sporą dziurę w dachu. Dwóch knechtów, którzy przybiegli z innych części wioski w połowie bitwy, błyskawicznie chwyciło za dzbany z oliwą. Siemko podpalił pochodnię od stojącej w rogu świecy, gdy z dołu dobiegł huk i seria trzasków. Po chwili kolejny. Szopa zatrzęsła się.
-Przebijają ścianę!!! Szybko, dzbany!!!
Posłuszni poleceniu, knechci wyrzucili dwa, a zaraz potem kolejna dwa dzbany, starając się przy tym trzymać maksymalnie daleko od otworu, zaraz po tym Siemko rzucił płonącą żagwią. Buchnął płomień, przez moment rozległy się krzyki... po czym wszystko zgasło. Zdumienie było tak wielkie, że cała trójka momentalnie doskoczyła do otworu. Nie minęły trzy sekundy, gdy przerażony Siemko odskakiwał od niego, a obok upadały dwa ciała-jedno z bełtem w czaszce, drugie z gardłem rozdartym ostrzem włóczni. Ten ułamek czasu starczył jednak, by ujrzał coś, co spowodowało że chciał natychmiast uciec jak najdalej. Mężczyzna w białej szacie, stojący dwadzieścia metrów od wioski wraz z dwoma chroniącymi go pawężnikami, unoszący otoczoną światłem dłoń. Mag-kapłan fałszywego boga imperium. Coś ponownie huknęło o ścianę stodoły, o wiele silniej niż poprzednio. Spanikowany Siemko rzucił się w kierunku drabiny, chwytając po drodze miecz i tarczę. Gdy dotarł na parter, kolejne uderzenie wybiło dziurę w ścianie. Uderzenie młota. ŚWIECĄCEGO młota. Przerażony Siemko odwrócił się na pięcie i pędem ruszył w kierunku centrum wioski. Ktokolwiek był po drugiej stronie, władał magiczną bronią, a osób takich nie należało lekceważyć. Kątem oka Siemko widział, że i z innych szop, stodół, chlewów i innych zabudowań stanowiących pierwszą linię obrony także uciekają obrońcy, bardzo nieliczni w porównaniu ze stanem oddziałów na początku starć. Przebiegł przez podwórko, pomiędzy dwoma chatami, i wypadł na trakt. Wrzało. Wszędzie biegali żołnierze, setnicy z dziesiętnikami wrzeszczeli na wszystkich wokoło, obrońcy starali się zamknąć szerokie przejścia pomiędzy chatami. "Za mało nas" pomyślał Siemko "Za mało by zamknąć tyle tak szerokich przejść. Za dużo nas padło, zbyt wielu wciąż tkwi na pierwszej linii bądź w chatach.".

Leo ruszył zaraz za zakonnikami, za nim poczęli wlewać się kolejni żołnierze. Dziura w ścianie nie była zbyt wielka, aczkolwiek dało się przez nią wleźć do wnętrza stodoły. Wewnątrz nie było nikogo, ani w dużej części niczego-zdaje się, że obrońcy ewakuowali zawartość, być może wywieźli ze wsi wszystko, co dało się wywieźć. Szerokie, podwójne odrzwia były otwarte, prowadziły na podwórze, kilka-kilkanaście metrów dalej znajdowała się chata. Ruszyli naprzód, lekko w prawo, gdzie w szerokim przejściu pomiędzy dwoma sąsiadującymi chatami obrońcy starali linię, aczkolwiek wyraźnie brakowało im ludzi. Pomiędzy tarczami było sporo przerwy, tylko w centrum istniała namiastka drugiego szeregu. Zakonnicy rzucili się naprzód, za nimi podążyło kilku wojów którzy zdążyli wejść do wioski, Leo wraz z nimi. Schowany w chacie strzelec, który chciał im przeszkodzić, oberwał oszczepem ciśniętym przez jednego z biegnących.

Stojący przed Siemkiem tarczownik zniknął, zmiażdżony ciosem młota. Świecąca broń w rękach zakutego od pięt po czubek głowę w stal rycerza zdruzgotała tarczę, głowę i tułów wojownika. Siemko pchnął w głowę, celując w wizurę, aczkolwiek rycerz odchylił głowę na bok, przez co ostrze ześlizgnęło się po krzywiźnie hełmu, po czym pchnął opuszczonym młotem niby włócznią. Bardzo krótkie pchnięcie szerokim obuchem nie powinno być wielce szkodliwe, jednak magiczna siła ciosu odrzuciła Siemka dobre pięć kroków wstecz, obalając na plecy. Starając się złapać oddech i znaleźć siłę by wstać, mógł on ocenić sytuację. Napastników było około tuzina, aczkolwiek wciąż przybywali, pojedynczo, po dwóch, przechodząc przez wyłom w pierwszej lini obrony. Było ich trzy razy mniej niż obrońców, aczkolwiek dwóch rycerzy zabijało ich jednego po drugim, wróżąc rychły upadek obrony w tym miejscu. Rozejrzał się na boki, szukając pomocy, aczkolwiek wszystko wokoło wyglądało tak samo. Mniej lub bardziej losowo zgrupowani żołnierze starali się zamknąć wyjścia z podwórzy na trakt, jednym to szło lepiej, innym gorzej. Nie było wydać nikogo, kto mógłby pomóc.
I wtedy powietrze rozdarł kobiecy wrzask.
Siemko odwrócił się, by ujrzeć biegnącą wschodnim traktem Skallę. Krzycząc nieartkulowanie, biegła, lekko pochylając się, po czym nagle ucichła i padła na czworaka, pędząc o wiele szybciej niż powinna. I wtedy zaczęła się deformować, powiększać, obrastać futrem. Gdy przeskakiwała nad Siemkiem była już w pełni bestią. Przerażony Siemko obserwował, jak wilkołak wpada pomiędzy walczących, miażdżąc pod sobą jednego z napastników. Wyższa od człowieka bestia, uzbrojona w długie na cal albo i dwa szpony w ułamku sekundy rozszarpała dwóch kolejnych napastników, po czym rzuciła się na rycerzy. Pierwszy zamierzył się na nią młotem, chcąc uderzyć od góry, ale uderzył w powietrze. Bestia stała już obok niego, wbijając pazury w jego napierśnik. Obracając się błyskawicznie rozerwała zbroję, po czym uderzyła drugą ręką w tył głowy, powalając rycerza na ziemię, jednocześnie rzucając oderwaną płytą w drugiego z przeciwników. Ten odbił pocisk trzonkiem młota po czym uderzył od boku, jednak potwór wyskoczył w górę, na tyle wysoko, że mógłby przeskoczyć człowieka. Przez chwilę Siemko mógł podziwiać wypełnioną zębami paszczę, nim zacisnęła się ona na szyi rycerza, miażdżąc stalowy podbródek, ciało i kości. Bestia zawyła, w czym zawtórował jej drugi wilkołak walczący kilka chat dalej, po czym rzuciła się za pierzchającymi napastnikami, przygważdżając do ziemi jednego z nich. Za plecami Siemka powoli skupiali się obrońcy, którzy także uciekli na wszystkie strony w chwili ataku bestii. Wszyscy z przerażeniem obserwowali potwora, który powoli wstał znad trupa i począł rozglądać się wokoło. Nie zaatakował. Widać to że wilkołaki ślepo atakują wszystko w czym płynie krew także można włożyć między bajki. Bestia odwróciła się i powoli ruszyła w ich stronę, gdy ze stodoły wyszedł kolejny przeciwnik. Kapłan. Uniósł dłoń, w której począł gromadzić się ogień, gdy jakiś czarny kształt przemknął pomiędzy obrońcami, minął Skallę i przypadł do wroga. Sekundę później ten leciał już, niby pocisk z katapulty, by rozbić się na ścianie chaty za nimi. W miejscu gdzie jeszcze niedawno stał kapłan znajdował się Vladymir, osłonięty czarnym płaszczem z kapturem. Widać wampirza siła i szybkość, w przeciwieństwie do lunarności, nie była tylko mitem.
W tym momencie rewers podniósł się z południowego-wschodu, z obozu. Po chwili pierwsi uciekinierzy przynieśli najgorszą z możliwych wieści-obrona przełamana, wróg wdziera się do obozu. Wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się w tamtą stronę. Blisko dwieście wojów, para wilkołaków, wampir, kilku berserkerów z Bractwa Mordu. W obozie panował chaos, gdzieniegdzie biły się jeszcze niedobitki obrońców, część napastników szykowała się do natarcia w głąb wsi, inni wzięli się już za przeszukiwanie obozu. Było ich co najmniej trzy razy tyle co obrońców. Wtargnięcie nie do końca zorganizowanego oddziału obrońców tylko ten chaos pogłębił. Miażdżąca przewaga liczebna napastników nie była w stanie przeważyć siły Bractwa Mordu, to zaś widać doskonale czuło się w chaotycznej walce bez określonych szyków. W przerwach pomiędzy kolejnymi ciosami, blokami i zastawami Siemko obserwował, jak Skalla wraz z drugim z wilkołaków (Bjornem najprawdopodobniej) rozdzierają na strzępy wrogich żołnierzy. Z przerażeniem obserwował wir krwi i stali, którym stał się Vladymir, tnący mieczem z prędkością gromu. Pojawiła się także Anastazja oraz Asaret, czarodziejka z Bractwa. Pierwsza walczyła dwoma czerwonymi nożami, lub też może szpikulcami, druga miotała na prawo i lewo lodem i ziemią. Zastępy wroga topniały powoli, ale stale, zaś wampir pojawiał się wszędzie tam, gdzie wraży żołdak przewarzał nad obrońcą, starając się redukować straty do minimum.
I wtedy weszli na pole bitwy.
Pięciu kapłanów, w tym jeden z szatą wzbogaconą o czerwone obszycia. Wokoło nich kroczyło kilkunastu rycerzy, dzierżących świetliste młoty. Stanęli i unieśli ręce, a słońce, wiszące za ich plecami, poczęło lśnić niezwykle silnym blaskiem. Zaczynający się powoli łamać napastnicy rzucili się do walki z nową furią, zaś duch obrońców momentalnie podupadł. Siemko poczuł, że nogi uginają się pod nim, miecz stał się nagle o wiele cięższy. Wysilając się ponad wszystkie siły zablokował jeden i drugi wściekły, niezwykle silny atak jednego z wrogich żołnierzy, cały czas obserwując kątem oka źródło potęgi wroga. Nie tylko on je zauważył. Wszyscy członkowie Bractwa, jak jeden mąż, rzucili się w tamtym kierunku.

Słońce poczęło świecić o wiele silniej, a w serce Loe znów wstąpiła odwaga. I nie tylko jego. Nie padła żadna komenda, nikt nic nie powiedział, tylko wszyscy jak jeden mąż ruszyli do wioski. Na podwórzach czy trakcie nie było nikogo, ale po odgłosach bitwy szybko odnaleźli jej pole, a wraz z nim źródło swej nowej mocy. W samym sercu pola bitwy, jakby nie zauważając tego co dzieje się wokoło stało pięciu kapłanów, wyciągających dłonie nad walczącymi. Wokoło nich kordon zakonnych rycerzy miażdżył każdego, kto ośmielił się zbliżyć. Dalej żołnierze imperium systematycznie wyżynali obrońców wioski, którzy nagle stracili zapał i siły. Jednakże byli tacy, na których nie podziałała święta aura, którzy z furią i zaciętością rzucili się na wielebnych. Pierwsze były dwa wilkołaki, które wcześniej przerwały ich szturm na trakcie. Wpadły między zakonników, miażdżąc dwóch z nich, po czym jeden skoczył na kapłanów. Nie doleciał daleko, strumień złotego ognia wystrzelił z ręki jednego z kapłanów, zmieniając bestię w żywą, bardzo szybko zanikającą pochodnię. Drugi z wilkołaków zawył przeszywająco, rozszarpując kolejnego z zakonników, gdy świetlisty młot innego zgruchotał mu wpierw łapę, a chwilę później także i głowę. W tym samym czasie ubrana w prosty, podróżny strój, krzycząc coś niezrozumiałego, zgromadziła z dłoniach wiązkę błyskawic, po czym wypuściła w kierunku kapłanów. Także ten atak nie zaszkodził świętym mężom. Jeden z nich, pogrążony w modlitewnej zadumie, obrócił się ku lecącemu pociskowi, wyciągając doń ręce, po czym błyskawice uderzyły w niewidzialną sferę i rozbiegły się po niej. Zaraz potem drugi kapłan wyciągnął ręce ku wiedźmie, a ta poczęła drgać i wić się, by nagle eksplodować, rozerwana bluźnierczą mocą ją wypełniającą. W tym momencie między wielebnych wpadł czarny kształt, tnąc po drodze kilku zakonników. Nim ktokolwiek zareagował, dwóch wielebnych padło, tryskając strugami posoki z podciętych tętnic, lecz w tym momencie słup światła spadł z nieba, zalewając czarną postać. Wszyscy przerwali walkę, zasłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem. Po chwili, gdy prałat opuścił dłoń, blask ustał, a u jego stóp upadła niegdyś czarna, teraz jasnoszara opończa okrywająca nagie, dymiące kości. Ponownie wybuchła wrzawa, krzyki niewidomych, mordowanych obrońców, zgodny okrzyk bojowy całego regimentu, paniczne okrzyki nawołujące do odwrotu i ucieczki. A ponad to wzbił się wibrujący, zrozpaczony, kobiecy krzyk.

Siemko myślał tylko o jednym. Biec. Biec jak najszybciej, jak najdalej od potwornych magów imperialnego boga. Bitwa była przegrana, wieś upadła. W tej chwili nie tylko bitwa, ale i wojna traciła jakikolwiek sens. Jak można walczyć z armią wspieraną przez magów, którzy potrafią w kilka sekund unicestwić pół Bractwa Mordu?
Za wioską było półtorej mili wolnego terenu i las. Zbawienny, gęsty las, w który nie odważą się wejść bez przygotowania. I banda konnych łuczników pomiędzy. Nie miał broni, by ich zabić, nie miał tarczy, by się zasłonić, nie miał nic. Nie był sam, ale reszta uciekającego tłumu była w takim samym opłakanym stanie. I w tym momencie z lasu wypadł olbrzymi niedźwiedź, płosząc konie i przerażając jeźdźców. Droga w las stanęła otworem.

-Ciężko powiedzieć co tam się dzieje - Edvin starał się przebić wzrokiem przez smugi dymu unoszące się znad zabudowań na skraju wsi, aczkolwiek luneta nie do tego została stworzona - niemal nic nie widać. Aczkolwiek nie ma już sztandarów, a i zgiełk wydaje się powoli cichnąć.
-Viktoria - oberszter Gustav Reksus uśmiechnął się - ciekawe jakim kosztem. Weź szwadron ochrony sztabu i idź tam, ta wioska ma być zdatna do życia. Ile można nocować w namiotach?
-Tak jest!
-Na jutro chce mieć raport o stanie regimentu.
-Tak jest!

Z pięćsetosobowej kohorty pozostało trzydziestu ośmiu. Z ponad setki naprędce przeszkolonych chłopów-trzynastu. Bractwo Mordu niemal przestało istnieć, z piętnastki została trójka. Jeden z berserkerów, wampirzyca Anastazja oraz Togwir, który nie zdążył wrócić na czas z łowów. Teraz kłócił się z pozostałą dwójką, próbował bronić, przypominał że miało go nie być do południa, że to nie jego wina. Siemko przez moment chciał im przerwać, powiedzieć że on i cała reszta żyją tylko dzięki temu "spóźnieniu", aczkolwiek wystarczyło jedno spojrzenie wściekłej kobiety, by zawrócił na pięcie pięć kroków przed celem i odszedł. Zdążył jeszcze usłyszeć jednak jedno jej zdanie.
-Koniec będzie gdy ja tak powiem. Zapłacą za to co zrobili. Za Vlada

Potem mówiło się, że za masakrę dwa dni po bitwie odpowiedzialna jest jedna tylko kobieta. Miała ona jakoby wejść do wioski wraz z obozowymi ciurami i markietankami, poczekać do nocy, po czym rozpocząć rzeź. Oficjalnie mówiło się o śmierci pięciu wielebnych, prałata, osiemnastu zakonnych rycerzy i połowy setki zwykłych żołnierzy. Krążące opowieści mówiły o kroplach krwi przeszywających ciała jak bełty, sercach wyrywanych z ciał magiczną mocą, olbrzymich, giętkich ostrzach i szpikulcach z czerwonej materii i licznych ciałach osuszonych z krwi. I przede wszystkim o tym, że sprawczyni uciekła, nie dając się pojmać ni zabić. Jednakże niedoszło do innego takiego ataku na przestrzeni całej wojny.

Awatar użytkownika
wardasz
Senatorium Imperialis
Posty: 157
Rejestracja: 16 lip 2017, 23:54

Re: Randomki wardasza

#3

Post autor: wardasz » 08 lip 2018, 15:37

Zderzenie nad Iranem Wyszliśmy z sali odpraw. Kolejna prosta misja, eskorta startujących z Nevatim w Izraelu A-10, atakujących lotnisko w Teheranie. Raporty o pojedynczych Su-24, zestrzeliwanych jak kaczki przez nasze lotnictwo, głównie bazujące na sąsiednim USS Abraham Lincoln Super Hornety, budowały atmosferę triumfu. Także fakt, że używane głównie do ataków przyfrontowych guźce wysyłane są do Teheranu świadczył, że na lądzie sytuacja ma się podobnie dobrze jak w powietrzu, a wojna chyli się ku końcowi. Cokolwiek jeszcze zostało w rękawie Irańczyków, wyląduje w częściach gdzieś pośrodku pustyni.

Wychodzimy na zewnętrzną kładkę. Morze wzburzone, jeśli pozostanie takie kilka godzin lądowanie będzie naprawdę twarde. Płynącymi po bokach lotniskowca niszczycielami i fregatami nieźle rzuca, na szczęście dziadek Eisenhower jest na tyle duży, by płynął w miarę równo. Sunący obok nas Arleigh Burke, chyba USS Michael Murphy, pluje raz po raz ogniem z pionowej wyrzutni kadłubowej. Zapewne foki znalazły kolejny cel dla pocisków Tomahawk. Ciekawe, co tym razem?

Podchodzimy do samolotów. F/A-18E, jednomiejscowe pokładowe wielozadaniowce, jedyne odrzutowce używane na pokładzie. 12 podwieszonych pod skrzydła rakiet powietrze-powietrze, cztery Sidewintery i osiem AMRAAM'ów, ponadto dodatkowy zbiornik paliwa, przeciwradiolokacyjny Shrike (niemal na pewno go nie użyję, ostatnia stacja radarowa wyleciała w powietrze trzy dni temu) i pakiet sensorów pod kadłubem. Podchodzę do końcówki skrzydła i sprawdzam mocowanie przyczepionego doń pocisku, lecz w tym momencie słyszę ponaglający krzyk jednego z pokładowych. Cóż. Nienawidzę latać na niesprawdzonym sprzęcie, ale tym razem będę musiał się przemóc. Nie ma czasu na drobiazgowe kontrole, fakt że maszyna stoi już na katapulcie najlepiej o tym świadczy.

Wdrapuje się do kokpitu, sadowię wygodnie w fotelu, opuszczam owiewkę. Aktywuję po kolei wszystkie systemy, włączam huda i wyświetlacz hełmowy, opuszczam szybę hełmu. Katem oka widzę Phillipa w kabinie jego maszyny, równie niezadowolonego co ja. Włączam radio.
-Jak sądzisz, Phil, ile dziś zwalimy?
-Phil umarł, niech żyje rekin 2-2 - odpowiada ze śmiechem - Nie mam zamiaru słuchać znowu tyrady starego. A co do pytania, to zero. Oni nie mają już na czym latać.
Wybucham śmiechem, w ostatniej chwili gasząc mikrofon.

Kontrola przedstartowa. Stateczniki, klapy, hamulce aerodynamiczne. Silniki. Wszystko jest. Elektronika. Pociski. Działko. Wszystko sprawne. Wokoło obsługa pokładu tańczy najdziwniejszy balet świata. Silniki ryczą na pełnych obrotach, poza kokpitem nie da się rozmawiać. Szef katapulty unosi nad głowę zaciśniętą pięść, odpowiadam uniesionym kciukiem. On przyklęka, opuszczając rękę, po czym błyskawicznym ruchem unosi ją przed siebie, wskazując dziób statki, a ja kurczowo zaciskam dłonie na drążku sterowym. Szarpnięcie, dwie sekundy makabrycznego przyspieszenia i pokład znika spod podwozia, a licznik wskazuje ponad 120 węzłów. Sporo ponad 200km/h. Przyspieszając chowam podwozie, w kilka sekund osiągając prawie 300 węzłów, po czym powoli kładę się w szeroki skręt na lewe skrzydło. Rzut okiem na okręt, Phillip także już wystartował, ma już pewnie 150-180 węzłów, skręca na prawo. Jak zwykle poszedłem za szeroko. Przewalam samolot na skrzydło, ścinam 270-stopniową pętlę, ruszam prosto za prowadzącym.
-2-3, równaj na lewą
-przyjąłem 2-2
Zgodnie z poleceniem wyrównuję po lewej stronie Phillipa, nieco za nim. 480 węzłów na liczniku, lot poddźwiękowy. W słuchawki ładuje się nużąco mechaniczny głos kontrolera z krążącego gdzieś nad Irakiem EC-130E.
-Rekin 2-2, tu super 1-1. Przejdź na kurs 320, 23 anioły. Trzech bandytów dla was. Idą na 90, przetniecie im drogę. ETA 4-5 minut.
-Przyjąłem 1-1 - odpowiada Phillip - 2-2, wejdź na 24 anioły. Jak mi który na ogon wejdzie jest twój.
-Przyjąłem 2-2 - odpowiadam - Lecim na nich.

Odbijamy lekko w lewo, wspinamy z 4500 na 7000m. Phillip zostaje na 6800, ja wzbijam się aż na 7200, nawet trochę wyżej. Po chwili lekko w lewo widzimy trzy wrogie maszyny. Są znacznie niżej od Phillipa, skręcają właśnie w nasza stronę. Nie wyglądają jak używane przez Iran Suchoje 24 i 25.
-2-3, obróć, poczekaj. Zleć im na ogony. Ja przejdę przez nich od czoła, nawrócę, chronię ogon.
-przyjąłem 2-2

Lekko redukując wysokość odwracam się kabiną w dół, przyspieszam. Phillip zwalnia, podobnie jak oni. Wyprzedzam go tuż przed tym jak otwiera do nich ogień, po czym pikuję w dół, podobnie jak Phillip, który ostrzelał ich z działka, po czym umknął im, wypuszczając sznur flar. Z tej pozycji widzę wyraźnie, że przeciwnikami są Su-27, maszyny które oficjalnie nie były nigdy na stanie Irańskich Sił Powietrznych. Rosyjska pomoc czy tylko zakupy w ostatniej chwili? Odpalam dwa Sidewindery, jeden w prawego, drugi w lewego skrzydłowego. Oboje wywijają się na boki karkołomnymi spiralami, sypiąc na prawo i lewo flarami, prowadzący zaś nurkuje za Phillipem, ja zaraz za nim.
-2-2, jeden idzie za tobą, uważaj!!!
Gonię za przeciwnikiem, sypiąc co jakiś czas krótką serią z działka. Pierwsza poza, druga poza, trzecia lekko zawadziła o przeciwnika. Równocześnie zawył alarm opromieniowania laserem. Wywijam się w lewo, rozrzucając flary, widząc za sobą jednego ze skrzydłowych. Gdzieś niżej Phillip także wyrównał, zaczął tańczyć z wrogim prowadzącym. Dużo niżej widziałem sylwetki dwóch kolejnych maszyn. Dziwnie kojarzyły mi się one z MiG-31.
-2-2, schodzę z ogonem. Wystaw mi skurczybyka i zdejmij tego co mnie goni. I patrz w dół.
-przyjąłem 2-3
Wijąc się w unikach schodzę niżej, do poziomu Phillipa, który wykręca w moją stronę. Krótka, dobrze wymierzona seria rozpruła kadłub ścigającego go Suchaja, równocześnie tuż obok mnie przemknęła rakieta, roztrzaskując ścigającą mnie maszynę. Skręt i flary tym razem nie zdołały uratować irańskiego pilota.
-Super 1-1, tu Rekin 2-2. Zestrzeliliśmy dwóch z trzech bandytów, nawiązujemy kontakt z dwoma kolejnymi. Wróg używa lepszych maszyn niż zakładaliśmy, poprzednio Flankery, teraz Foxhoundy!!!
Philipowi odpowiedziała głucha cisza. Nie widząc trzeciego Suchoja, ruszyliśmy na spotkanie migom. Ci nie zorientowali się w sytuacji, dopóki nie oświetliliśmy ich laserami. Runęli w dół, rozsiewając masę flar. Cztery AMRAAM'y, dwa moje i dwa Phillipa, poszły się gonić. Otworzyliśmy ogień z działek, gdy nagle z chmur wypadły kolejne dwie maszyny, skacząc zaraz za nami. Słysząc pociski działek uderzające w kadłub, skręciłem spiralą w lewo, podrywając dziób.
-Nożyce, czyszczę cię. - w głosie Phillipa słychać było hektolitry nerwów
Wyrównałem i lecąc w śrubą skręciłem w prawo. W lusterku widziałem goniącego mnie MiGa, z boku Phillipa z drugim na ogonie. Gdzieś dalej leciały pierwsze dwa MiGi, obserwując z daleka zmagania. Skręciłem jeszcze trochę, ale ścigający mnie Irańczyk (a może i Rosjanin, kto wie) zajarzył o co chodzi i wystrzelił w bok.
-Kładź na lewo, zdejmę ci go.
Wysunąłem podwozie i hamulce, wytrysnąłem w górę, po czym zwaliłem się na prawe skrzydło. Poniżej, w szerokim śróbowym skręcie przelatywał Phillip. Przekoziołkowałem, wytracając prędkość, i zanurkowałem, mierząc z w goniącego go miga. Wyraźnie widziałem oznaczenia Irańskich Sił Powietrznych na skrzydle maszyny. "Dobrze" pomyślałem, naciskając na spust "Nie zacznę wojny z Rosją, strącając dziada"

Krótka seria strzaskała skrzydło wrogiej maszyny, która runęła w dół ciągnąc za sobą warkocz ognia i dymu. Położyłem się w szerokim zakręcie, chcąc finalnie wyrównać u boku prowadzącego. Na horyzoncie do pary krążących MiGów dołączył ten co mam uciekł, jak również Suchoj który ostał się z pierwszej spotkanej ekipy. W radio wpakował się ponownie kontroler na ABCCC, już nie takim mechanicznym głosem.
-Rekin 2-2, tu super 1-1. Mieliśmy tu pewne problemy. Co się u was dzieje?
-Tu rekin 2-2. Zestrzeliliśmy dwa z trzech Flankerów i i jeden z czterech Foxhoundów. Rozchodowaliśmy trzecią część rakiet i połowę amunicji do działek.
-Zmywajcie się stamtąd, 2-2. Te parę maszyn to detal. Natychmiast dołączcie do zespołu szturmowego albo wracajcie nad wodę.
-Przyjąłem 1-1. 2-3, kierunek 300. Na booście!
-przyjałem 2-2

Położyłem się w prostym, szerokim skręcie, po czym wyrównałem i stawiłem za lewym skrzydłem Phillipa. I w tym momencie ponownie zawył alarm oświetlenia laserem. Runęliśmy śrubami na boku, wyrzucając flary, po czym zwinęliśmy się w podwójnej helisie.

A mimo to dostałem.

Huk, szarpnięcie, momentalna utrata stateczności. Tuzin różnych dzwonków alarmowych. Szczęście że przynajmniej nie ma dymu w kokpicie. Między syrenami słyszę Phillipa meldującego o mym nieszczęściu. Wyświetlacz hełmowy świeci setkami ostrzeżeń, wściekły podnoszę szybę, skupiając się na hudzie i zegarach. Nie wiem jeszcze co dokładnie się stało, a już muszę ponownie korkociągiem unikać sypiącego pociskami z działka przeciwnika. Jakże chciałbym mieć tutaj operatora uzbrojenia, który ogarnąłby stan samolotu, podczas gdy ja skupiłbym się na walce. Tymczasem wszystkim musze zajmować się samemu. Wijąc się w unikach skierowałem się z grubsza nad zatokę, powoli gasząc kolejna alarmy. Udało mi się jako tako dojść do punktu, w którym wiem co stało się z samolotem i co sie z nim dzieje. Lewy silnik zniszczony, ogień powoli gaśnie. Drugi ma podziurawioną obudowę i zniszczoną dyszę, limit mocy 65%, skuteczność zredukowana o jedną piątą. Cisnę siłą rozpędu, dalej wydolę nie więcej niż 200 węzłów.

Korzystając z faktu, że Phillip przegonił natręta, wyrównuję lot. Chowam hamulce i klapy, odrzucam nieodpalone rakiety, zamykam działko i wlot powietrza zniszczonego silnika, zaciskam dyszę sprawnego. Moc nieco wzrasta, podobnie jak jej efektywność. Płomienie w silniku zgasły. Odpalam dopalacz sprawnego silnika, zrzucam część paliwa z prawoskrzydłowego silnika. Samolot traci masę, odzyskuje częściowo balans.

Pojawiają się dwa kolejne hornety. Rekin 3-5 i 3-6, lecący z podobną do naszej misją. Nie napotkali oporu, kazano im się cofnąć, dołączyli chcąc się na coś przydać. Czysty ogon, gwarant że nic się na nim nie pojawi, ogarnięty samolot, stabilny lot. Mogę złożyć meldunek.
-Super 1-1, tu rekin 2-3. Dostałem pociskiem powietrze-powietrze, straciłem silnik, w drugim mam dwie trzecie mocy. Wracam na okręt. Są ze mną rekiny 2-2, 3-5 i 3-6. Będą mnie osłaniać.
-Przyjąłem 2-3, wracaj pod eskortą. Leć na USS Abraham Lincoln, jest bliżej niż twój okręt macierzysty. Kurs 157. Przekażę sygnał na okręt. Powodzenia.
-Dobra chłopaki. Mam złom niezdolny do manewrowania, tym bardziej do walki - powiedziałem, skręcając wprost na okręt - lecę na Lincolna i nie chce mieć żadnych pieprzonych MiGów na ogonie.
-Spoko sokole oko - słyszę głos Sebastiana, pilota 3-5 - nic dziś nie strąciłem, chętnie naprawie ten błąd.
-A ja słyszałem że ty coś złapałeś, Martin - odezwał się pilotujący 3-6 Peter - i to aż dwa. Chcę cie przegonić, albo choć dorównać.

Zaśmiałem się. Rozpęd się skończył, miałem 236 węzłów na liczniku. Koło 400km na statek, prawie godzina lotu. Jedna trzecia nad wrogim lądem. I trzech wariatów, którzy uznali że będą mnie chronić. Brothers in arms. Szczególna więź spotykana tylko w armii.

Kilka minut po spotkaniu mieliśmy kontakt. Dwa kolejne MiGi. Przyleciały, pokręciły się, odpaliły z dystansu dwie rakiety i uciekły gdzieś na północ. Pewnie dziwiły się czemu nikt ich nie ścigał.

Gdy jesteśmy już kawał od brzegu, nad zatoką, odsyłam eskortę. Nie wiem jak wyladuje, lepiej niech oni siądą pierwsi. Dostaje meldunek że okręt ustawia się tak, abym lądował z marszu, bez kręcenia się. Ja też lekko skręcam, aby ułatwić ten manewr. Pierwszy raz kontrola schodzenia koryguje mól lot już 50 mil od okrętu.

Siadam na pełnym możliwym gazie, zdecydowanie za nisko. Przednie koło skacze po linach, tylnie przeskakuje pierwszą, na tylniej się łamie. Szoruję brzuchem po pokładzie, łapiąc hakiem wszystkie cztery kable. Sprawny jeszcze silnik staje w ogniu, który błyskawicznie przenosi się na szczątki drugiego. Odstrzeliwuję owiewkę, zaczynam szarpać się z pasami, zanim zdążę się wypiąć do maszyny doskakuje obsługa pokładu z wężem strażackim. Gdy wreszcie wygramolam się z kokpitu, ogień zostaje zgaszony, a pokładowi przechodzą ławą po rufie okrętu, zbierając części zgubione przez moją maszynę. Na niepewnych nogach staję, lekko się chwiejąc, na płycie pokładu. Doleciałem.

Awatar użytkownika
wardasz
Senatorium Imperialis
Posty: 157
Rejestracja: 16 lip 2017, 23:54

Re: Randomki wardasza-opowiadania

#4

Post autor: wardasz » 08 lip 2018, 15:43

Jaskinia ścierwojadów Zwykle jeździł od wsi do wsi, od osady do osady, od miasteczka do miasteczka, pytając karczmarzy, sołtysów i burmistrzów o ewentualne zlecenia. Tym razem jednak miał z góry określony cel. Od trzech dni był w drodze do wioski zwanej Malary, leżącej dość blisko granicy z Brugge. W którymś z przydrożnych zajazdów słyszał, że ponoć coś zżera ludzi w lesie za wsią. Przybył więc, mając nadzieję że informacje nie są wyssaną z palca plotką. Wjeżdżając do wioski, z zadowoleniem obserwował długie szeregi gospodarstw ciągnące się po obu stronach drogi. Wioska była spora, to zaś dawało nadzieję na realne wynagrodzenie, które nie tylko pokryje koszty wykonania zadania, ale i da środki do przeżycia najbliższych paru tygodni. Ludzie których mijał, w większości kobiety, oglądali się za nim z trwogą. Nie mógł im się zresztą dziwić. Czarne ubrania, czarna klacz, miecz na plecach i siwe włosy, sugerujące podeszły wiek. A osoby w podeszłym wieku zazwyczaj nie włóczą się gościńcem... zazwyczaj.

Minąwszy połowę chałup, dotarł do niewielkiego placyku. Przy niej znalazł karczmę, kuźnię, a także wyróżniającą się wielkością zagrodę, należącą najpewniej do sołtysa. Nic sobie nie robiąc ze wzbudzanego zainteresowania zatrzymał się, zsiadł z konia, podszedł do drzwi i zapukał.
-Kto tam? - z wnętrza domu rozległ się kobiecy głos
-Ja do sołtysa, w interesach. Dobrodziejka otworzy.
-Idę, już idę - wyczulony słuch wiedźmina zarejestrował zbliżające się kroki. Po chwili drzwi otworzyły się, po ich drugiej stronie stanęła starsza, grubsza kobieta, odziana w prostą suknię i czepiec - Mąż na polu robota. A czego od niego chcesz? Kto zacz jest w ogóle? I... co ty tam na plecach masz? Czy to je miecz?
-Ponoć macie z lasem za wsią problemy. Przyjechałem je rozwiązać.
-Taki staruch, a nasze problemy chce rozwiązywać? - sołtysowa oparła pięści o biodra - Z bestyjami chce walczyć? Nie wiem gdzie miecz znalazł, ale widać przy okazji rozum zgubił.
-Zaraza. A czegoś takiego dawno nie słyszałem - westchnął przybysz, po czym wykonał kilka skomplikowanych ruchów opuszczoną dłonią. Gdyby ktoś trzeci obserwował zajście z boku, zauważyłby że jego oczy rozbłysły lekko, podczas gdy oczy gospodyni zamgliły się. Nie było jednak nikogo, kto dostrzegłby to i wszczął z tego powodu awanturę - Chcę porozmawiać z sołtysem. Mogę pomóc.
-Tak, tak, oczywiście - wybąkała kobieta, pokornie, służebnie - Zaraz zaprowadzimy, zaraz zaprowadzimy... - odwróciła się w głąb chałupy - Jaguś!!! Skończta się matce naprzykrzać i migiem tu do mnie!
Na krzyk starej kobiety momentalnie z jednej z izb wypadła młoda dziewczynka, może ośmioletnia. Spojrzała na starszą kobietę, prawdopodobnie babkę.
-Pana tu na pola zabierz, do dziadka powiedź.
-Ha, dziadzio do dziadzia przybył - dziewczynka uśmiechnęła się szeroko i szczerbato - dziadzio za mną idzie, ino woła jak za szybko mu będzie.
To powiedziawszy, pomknęła drogą.

Przybysz ruszył za dziewczynką, bez trudu dotrzymując jej kroku. Wyszli na skraj wsi, zaraz za ostatnia zagrodą zeszli z drogi, wchodząc na pola. Bardzo szybko między szachownicą łanów zbóż i ściernisk białowłosy dostrzegł sporą grupę pracujących chłopów. Dziewczyna, mimo że była zdecydowanie za niska, aby dostrzec ich ponad wysokimi kłosami żyta, pobiegła wprost ku nim.
-Dziadzio, dziadzio!!! - wykrzyknęła, wypadając na połać zerżniętego już zboża. Pracujący chłopi odwrócili się, jeden odłożył kosę i ruszył w kierunku nadbiegającej dziewczynki. Porwał ją w ramiona, uniósł, obrócił się z nią - Dziadziu, jakiś dziadzio chce z dziadziem pogadać. Bialusieńki, a mieczem się bawi.
Mężczyzna spojrzał w kierunku przybysza, po czym odstawił małą na ziemię, kazał jej wracać do matki, polecił towarzyszom kontynuować pracę, po czym ruszył w kierunku białowłosego.
-A czego tu kce? - spytał, nieco poddenerwowany
-Spokojnie, panie sołtysie. Słyszałem że macie pewne problemy w lesie
-Ano problym jist, ino że kilku krzypkich chopa starało się coś nań poradzić, i ni poradzili, żodyn ni nawrócił. Wracoj do dom, starczy, ni szukaj śmirci po noszych lasach. Nie kce ścięgać waszyj krwi na naszą wiś.
-Nie szukam śmierci ale ją niosę, sołtysie - przybysz rozpiął kurtę, wyciągnął na wierzch medalion wyobrażający łeb wilka szczerzącego kły - Jestem wiedźminem. Geralt z Rivii, zwany Białym Wilkiem.
-Widźmak - oczy chłopa rozszerzyły się gwałtownie - czymu wiś naszą nawidzasz, pikilniku? Boską kcysz na nos ścięgnąć pomstę?
-Zabijam potwory - głos wiedźmina nie wyrażał absolutnie żadnych emocji - takie jak te, które u was po lasach szaleją. Nie jestem piekielnikiem, o bożych pomstach też nic mi nie wiadomo. Chcę tylko pomóc. I mogę to zrobić.
-Ano momy jakowy problym z lasem, moży to i bystyje są. Ino ni wim, czy przyklęty mutant we wśi wikszym ni bydzie problymym - splunął
-Jedyne co wioska straci, to pieniądze na moją zapłatę. Ale oczywiście mogę pojechać dalej, udając że nic tu się nie dzieje. Ciekawe ile minie zanim kolejna osoba zostanie zjedzona. I kto to będzie? Może twoja mała Jaguś? Szkoda by było, taki mały rezolutny brzdąc...
-Śmisz mi grozić, plugawcu? Toka to twoja pomoc jist, bystio? Wyno...
-Nikomu nie grożę - wiedźmin gestem wstrzymał rozpoczynający się wylewny monolog obelg i gróźb - jedynie ostrzegam o skutkach bardzo głupiej decyzji którą masz zamiar podjąć, Sołtysie. W dodatku podjąć ją zamierzasz na podstawie uprzedzeń i przesądów, zupełnie ignorując przy tym logikę. Odeślesz mnie i co dalej? Co zrobisz z bestiami w lesie? Kto się nimi zajmie?
-Yhhhh, wyboru widoć ni mom. Nichta ci bydzie, birej tyn swoj micz i nazad do lasu, bystyje mordować. A jo tymczasym za orynami się rozyjrze, bo jeszcze gotowyś i mnie usic potym, aby zapłatę otrzymoć. Ile tego byndzie?
-Nie wiem, zależy co tam znajdę. I to nie wygląda tak, że pójdę, pomacham mieczem i gotowe. Muszę się temu przyjrzeć. Wybadać, o co chodzi. Przygotować się odpowiednio. Zajmie mi to kilka dni pewnie, a i kooperacji waszej wymagać będzie. Może i umiem ślady czytać, ale w przeszłość zajrzeć nie umiem. A muszę wiedzieć, co tu się stało.
-Widzę ży tak łacno się was ni pozbyndę - chłop westchnął ciężko - nich i tak byndzie, jak żym mówił wyboru ni mom. Choćta winc do chałupy, tam wygodnie pogodymy, wywicie się wszystkigo, pomogę jak mogę. Mijsce do spania tokże dam, izdybkę mam na poddaszu wolną, nidużą, ale pomeścicie się. Ostańcie ile potrzybujecie, ino ludzisk nie stroszcie, a i od dziwuszyk łopy prycz - chłop pogroził wiedźminowi pięścią - Poczykajcie ino kwilę, kosę wyzmę i możymy iść.

Jak chłop zapowiedział, tak zrobił-wrócił do pracującej grupy, wziął narzędzie, zarzucił je sobie na ramie i ruszył z powrotem ku wiedźminowi, a potem do domu. Wiedźmin podążył za nim. Sołtys wprowadził nieproszonego gościa do bocznej izby, zabierając wcześniej z kuchni dzban piwa wraz z dwoma kubkami oraz miskę z marynowanymi grzybami.
-Tok w ogóly to Zylyst jistym - powiedział, siadając - Pytaj winc, ponie Gyralt, co tom potrzybujisz widzić żyby się problymu pozbyć.
-Kiedy pojawiły się kłopoty?
-Ze dwa misiące tymu? Winckowa córa do lasu się nocą urwała, na schadzkę z synym kowala. Wrociła w środku nocy, bloda bardzo, przyrażona śmirtylnie. Że niby cuś ich zaatakowało. Szukalysmy poł nocy, a potym ronyk cały, aż znalyźliśmy szczątki. Cuś go utrupiło, poszorpało i w duzyj cyści zżarło. Cu, nikt ni widział. Początkowo wilkotwora żyśmy podyjrzywali, bo to pyłnia była.
-Co się stało z ciałem?
-Zybralim i pochowalim, a co inszygo zrobić milim? Nimiły to obowinzyk był, bo poszarpan był straszliwi, ale trza to było zrobić, wyjścia ni było. Na żalniku lyży, przy dziadach swych.
-Rozumiem. A potem? Bo zdaje się że to nie był odosobniony przypadek.
-Ano ni był. Od tamtego czasu jak kto w lysie na noc zostaje to go trza ronkym zbirać. Poza kowalowym synym jiszcze trzych inszych ze wsi skończyło marnie. Do tego lokolny kupiec wraz z pachołym i osłym, na trokcie kawał drogi od wsi nocowali, poszarpało i ich ponoć. Tak ino słyszyliśmy od inszych podróżnych, kilka mil od wsi miało to się stoć. No i do tego szyściu chłopa poszło razu jidnygo kupą, za dnia, z widłami, pochodniami, cypami, do groty w lysie.
-Nie powrócili zapewne.
-Ano ni nawrócili. I nikt się ni kwapił wchodzić zobaczyć co się z nimi stało. Na żolniku szyść pustych mogił jist.
-Czyli jak zawsze - mruknął do siebie wiedźmin - Co to za grota?
-Grota jak grota, dziura w zimi, dość rozlygła i głymboka. Nocą tylko to cuś atakuje, w dziń widać musi się kryć przyd słońcem, bo by szczyzło inoczyj, winc gdziś pod zimią zapywne. No to uznalim, ży tom to moży być, jako ży inszych opcyji tu wokoło to ni ma zbytnio.
-Rozumiem. A poza tymi rozszarpanymi? Działo się tu coś dziwnego?
-Ano, ze trzy tygodnie tymu zmorła mać łowczego. Normalni, w łożu starowinka odyszła. Pochowalim ją jak przystoi, a tu pirwszej nocy cuś ją wykopać kciało. Szczynścim wilybny si zbudził, zanipokojon dźwinkami z zywnątrz, i na żalnik wyszydł z latarnią. Cokolwik mogiłę rozkopało, ucikło przed nim i jigo modłami. Przyz momynt widzioł kilka par ślip pikilnych, nic wincyj. Pochodził po żalniku, świża mogiła rozkopan była. Zbudził parobka, mogiłę poprawili, ino mi znać dali. Wiś o niczym ni wi. No, zilara wi, bośmy sie z nią rozmówili. To ona powidziała po tym że to ni wilkotwory, bo one padliny ni tkną.
-Trupojady o świecących oczach... ludzkiego wzrostu, wątłej postury?
-Mówię przyca, że ino oczy widzioł. Ale oczy one na ludzkim poziomie mnij wincyj były, może ciut niżyj. Tok on mi przynojmnij powidzioł.
-Domyślam się, co jest źródłem problemu. Aczkolwiek aby się w tym upewnić, muszę rozejrzeć się po okolicy. Zbadać miejsca gdzie znaleziono zwłoki, spojrzeć na jaskinię... najlepiej przyjrzeć się samym zwłokom.
-Wykluczone - Zelest gwałtownie poderwał głowę - Zwłoki pochowan są i tok zostyną, żodnego rozkopywania mogił ni byndzi. Aczkolwik zobaczyć mijsca można, problymu ni ma. Syna mogę posłać, coby wskozoł co i gdzi było.
-Na pewno się przyda.

Wstali. Wiedźmin poszedł na chwilę do konia, zabrał z juków niewielką torbę, po czym razem ruszyli z powrotem na pola. Zelest przywołał jednego z najmłodszych pracujących na polu, swego młodszego syna, ledwo pietnastoletniego na oko młokosa, i polecił by pokazał Geraltowi okolicę. Młodzian przekazał mu kosę, widząc że swoją sołtys pozostawił w chałupie, po czym ruszył zgodnie z poleceniem w kierunku lasu. Wiedźmin podążył za nim. Szli, przynajmniej początkowo, w milczeniu.
-A można wiedzieć czego pan tam szukać zamiaruje? - odezwał się w pewnym momencie dzieciak, dając upust ciekawości wzbierającej od początku marszu - I czemu taki stary człowiek z miczem chodzi, zamiast w domu siedzieć i z wnukami się bawić?
-Nie jestem człowiekiem, tylko wiedźminem. I choć wedle waszej miary jestem stary, jeszcze starszy niż ci się wydaje, daleko mi jeszcze do prawdziwej starości. A szukać zamierzam tego, czego wyście znaleźć nie umieli. Daleko jeszcze?
-Nie, nie, ledwo stajanie czy dwa - chłopak wpatrywał się z wiedźmina szeroko otwartymi oczami - no, i jesteśmy - dodał chwile później, wskazując na polankę na którą właśnie wchodzili - to tutaj znaleźliśmy pierwsze zwłoki. Najwięcej przy tamtych krzakach.
Geralt począł krążyć po polanie, szukając wśród wysokich traw jakichkolwiek śladów. Młody początkowo chodził za nim, po czym odszedł na bok i przyglądał mu się oparty o drzewo. Podszedł dopiero gdy wiedźmin usiadł na piętach na skraju polany i zaczął szukać czegoś w swej torbie. Po chwili wyjął niewielką, zakorkowaną buteleczkę z ciemnego szkła. Korek był dodatkowo nakryty szarym lakiem z odciśniętą nań runą. Wiedźmin zerwał lak, odkorkował buteleczkę i wypił zawarty w niej płyn. Wrzucił pustą już butelkę do torby, po czym położył dłonie na kolanach i zamknął oczy.
-Co to było - spytał zaciekawiony chłopak, zbliżywszy się.
-Eliksir - mruknął wiedźmin, nie otwierając oczu
-A po co? - dzieciak nie ustępował
-By widzieć więcej.
-Mogę? - chłopak sięgnął w stronę torby
-NIE! - Geralt odwrócił się i gwałtownym ruchem nakrył torbę dłonią. Na moment uniósł powieki, mierząc młodego zimnym, stanowczym spojrzeniem, po czym opuścił je ponownie, chroniąc zmieniające się oczy przed promieniami słońca - Nie dla ciebie. Nie dla żadnego z was. Zginąłbyś, gdybyś przełknął choć kroplę. A teraz siadaj i milcz. Potrzebuję chwili.
Chłopak, nieco obrażony, nieco przestraszony usiadł obok i czekał. Wiedźmin także czekał, aż mikstura zacznie działać. Czół mrowienie pod powiekami, kręciło mu się w głowie, momentami głuchł, momentami słyszał szumy i trzaski niewiadomego pochodzenia. Po kilkunastu minutach otworzył oczy. Chłopak dostrzegł, że kolor tęczówek nieco się zmienił, z żółtych stały się bardziej pomarańczowe, zaczęły lśnić dziwnym blaskiem, białka zaś zszarzały. Geralt wstał, rozejrzał się po polanie. Wywar Tisai de Vriees działał jak należy, wiedźmin widział to co normalnie było niemalże niewidoczne pod gęstym poszyciem, albo już zupełnie zanikło w wyniku deszczy i działalności ludzi i zwierząt. Krew, niewielkie strzępy mięsa i skóry. Ponownie począł chodzić po polanie, analizując rozkład szczątków, odnajdując ślady stóp. Większość odkryć pasowała na zgnilce.
Kiwając w zamyśleniu głową, ruszył mniej lub bardziej na chybił traf w las. Zdezorientowany dzieciak podążył za nim, ciekawy rozwoju sytuacji. W przeciągu kilkunastu minut znaleźli kilka zwierzęcych ścierw, rozszarpanych podobnie jak ciała chłopów. Wszystko pasowało do zgnilców. Geralt odwrócił się do dzieciaka.
-Prowadź do jaskini.
-Do... jaskini... ale tam przeca...
-Jest dzień, nic się nie stanie. Poza tym jesteś ze mną. Prowadź!!!
-No skoro tak...
Kilkanaście minut później stanęli u wejścia do grotu. Bardzo dużego wejścia. Geralt przyjrzał się śladom przy wejściu, po czym z ciężkim westchnieniem pokręcił głową. Karczeb. A nawet dwa, co najmniej dwa. A już miało być tak prosto... No cóż, poradzi sobie. Wiele razy już sobie radził. Byle nie walczyć z oboma na raz, i będzie dobrze...
Poczuł znajome mrowienie i szum w uszach. Eliksir powoli przestawał działać.
-Młody, prowadź do domu, a rychło. Muszę odpocząć.

Pół godziny później leżał na sienniku w przydzielonej mu izdebce na poddaszu. Rozległo się pukanie do drzwi, po czym nie czekając na odpowiedź Zelest wszedł do pomieszczenia.
-Co z womi ponie, chorzyście?
-Skąd ta troska, Zelest - wiedźmin uśmiechnął się krzywo, nie odmykając oczu - nie, nie jestem chory. Odpoczywam. Wiem co chciałem, następnej nocy schodzę do jaskiń.
-Do joskiń - głos sołtysa zdradzał mieszankę zaskoczenia i starchu, wiedźmin był gotowy iść o zakład, że oczy chłopa rozszerzyły się bardziej niż kiedykolwiek w jego dość jednak długim życiu -Przyca tom ni lza, tom śmirć.
-Mówiłem ci już, Zelest, że śmierć się mnie nie ima, to ja ją niosę wszelkiemu plugastwu kryjącemu się w mroku.
-A... Ano prowda, mówił pon. A to czymu pon ni idzie tyraz zaroz? Ino wzinć micz i zasic, ni?
-Nie. Po pierwsze, teraz odpoczywam. Po drugie, muszę się przygotować do tej walki, a teraz już tego nie zdążę zrobić. W absolutnej ciemności nawet jak nic nie dojrzę bez wsparcia.
-Znoczy?
-Znaczy że potrzebuje czasu, by przygotować wszystko co do walki potrzebuję. Eliksirów, olejów i takich tam. Ty zaś potrzebujesz czasu aby przygotować nagrodę. Nie byle jakie trupojady, a karczeby tam na dole siedzą, a to domaga się zapłaty godziwej.
-Co takiego? Karczyby? Znoczy ży cu?
-Bestie wielkie, niemal trolom dorównujące wzrostem. Trupojady, ino groźniejsze o wiele od zgnilców czy innej drobnicy. Jak mam karku nastawiać i z takimi przeciwnikami się mierzyć, to i odpowiednio wysokiej zapłaty oczekuje.
-No skoro tok powidaci... - Zelest spuścił markotnie głowę - zobaczę co da się zrobić...
-A teraz bym poprosił by w spokoju mnie zostawić. Muszę odpocząć. Dochodzenie potrafi być bardziej skomplikowane i męczące niż walka, zwłaszcza jeśli wymaga użycia eliksirów.
Zelest odczekał chwilę, wpatrując się w wiedźmina niezbyt przychylnym wzrokiem, po czym westchnął ciężko i wyszedł z izby.

Resztę popołudnia wiedźmin spędził wylegując się na poddaszu. Pod wieczór zszedł na posiłek, po czym pochodził nieco po wiosce, zajrzał także do karczmy, porozmawiał z kilkoma chłopami (tymi odważniejszymi, nie uciekającymi na sam jego widok) o sprawach szerokiego świata jak i życiu wioski. Podobnie spędził poranek, przedpołudnie i większą część popołudnia, ubogacając sobie czas wycieczką po okolicy, tym razem czysto rekreacyjną. Szczęściem Zelest ponownie większość dnia spędził na polu i nie miał okazji przyłapać go na tym leniuchowaniu. O zleceniu Geralt "przypomniał sobie" dopiero późnym popołudniem. Zszedł do kuchni, w której krzątała się sołtysowa.
-Mogę prosić o nieco wody, oliwy i wódki?
-A po co - sołtysowa zmierzyła bo niechętnym spojrzeniem. W przeciwieństwie do męża była w domu i była świadkiem bezczynności wiedźmina, co niezbyt ją zachwycało
-Potrzebuję. Muszę przygotować się do zejścia do groty.
-A proszę, proszę, niech bierze, byle by nie chlał po prostu - odparła, zdejmując z półek gąsiorek i dwa niewielkie dzbany - Czegoś jeszcze wam trza? - dodała, zadowolona ze wreszcie bierze się do roboty.
-Miejsca przy ogniu, jeśli nie będzie to przeszkodą.
-Nawet kocioł niech wiźmie. Byle nie za długo mu zeszło, bo niedługo trza będzie polewkę na wieczerzę rychtować...
-Mam swoje, mniejsze. A czasu zbyt wiele nie potrzebuje.
-Ino ogień musi rozpalić. Drwa już narychtowane, jeno ogień podłożyć... zaczeka chwilę, zaraz krzesiwo dam.
-Nie potrzebuję, dziękuje.
Wiedźmin podszedł do kominka i wyciągnął rękę w kierunku stosu ułożonego drewna. Skoncentrował się, dziwnie składając palce, i po kilku sekundach stos zaskwierczał, a chwilę później buchnął płomieniem. Gospodyni, która stanęła zaciekawiona za nim, odskoczyła w panice.
-Laboga, co to było? Co to za sztuczki czartowskie?
-Nie żadne czarcie sztuczki, tylko zwykła magia. I to dość prosta magia.
-Patrzajta go, magię czyni - sołtysowa wzięła się pod boki - czarodziejem nie jest, z mieczem łazi, potwory ponoć sieka, a magię czyni. I to jaką, ognistą! Takowej to ja żem jeszcze nie widziała.
-Dobrodziejka widziała już wcześniej magię?
-Ano, zdarzyło się raz. Córa młoda jeszcze była, gdy przez wieś czarodziejka przechodziła. Wystrojona jak panisko, a na ludzi patrzyła, jakby królewną była co najmniej. Ale serducho dobre miała, ludziom pomagała, magię czyniła taką, że chorzy raz dwa zdrowieli, i nic w podzięce nie chciała.
-I takie są - zgodził się wiedźmin, stawiając sporą torbę na stole i wyjmując z niej sporą księgę, sakiewki z ziołami, buteleczki, moździerz i niewielkie kociołeki - Ja znam tylko podstawy, leczyć nie umiem. Ale na łowach starcza, pomocna bywa wielce.
-A to co takiego - gospodyni przyjrzała się całej alchemii wyjmowanej przez Geralta, po czym przeniosła wzrok na księgę - Wielka Melitelle, a cóż to za nieludzkie pismo? Toć ja czytać umim, moja matka nieboszczka mnie uczyła, ale takich liter ja żem jeszcze nie widziała.
-Stare runy, tak stare, że już nawet ich twórcy ich z nich nie korzystają - wyciągnął z po liściu z kilku sakiewek, wrzucił do moździerza i począł ucierać - a że nieludzkie to też prawda, bo gnomie.
-Gnomy? Te niskie szkodniki, wyrodne rodzeństwo niziołków? Ichnia to księga?
-Nie rodzeństwo, a bardziej przodkowie - wiedźmin przesypał utarte zioła do kociołka i zalał wodą, po czym postawił na ogniu, po czym skompletował i począł ucierać kolejny zestaw ziół - a księga, choć pisana ich runami, nasza, wiedźmińska. Niemalże nikt poza nami nie umie ich czytać, więc nikt poza nami nie jest wstanie posiąść skrytej w tych stronicach wiedzy.
-A to co? Co za zioła tu miesza - wykrzyknęła nagle gospodyni, doskakując i wyjmując kilka liści z jednej z sakiewiek, z której przed chwilą wyjął liść wiedźmin - inszych nie poznaje, ale te liście znam, toż to tojad przeca, krzew toksyczny jak mało który!!!
-Dla kogo trujący dla tego trujący - Geralt uśmiechnął się - od młodego mnie jadami karmili, to teraz mi żaden nie straszny.
-Jak to jadem karmili? - oczy sołtysowej miały wielkość spodków
-Normalnie, jak każdego z nas. Nie słyszałaś że my na wszelakie jady odporni jesteśmy? Dzięki temu pić eliksiry z tojadu i innych taki możemy. Niby stężona trucizna, ale jak przeżyjesz, ruszasz się jak błyskawica. Albo bijesz z siłą trola.
Sołtysowa zamilkła, wpatrywała się tylko w wiedźmina z mieszanką przerażenia, obrzydzenia i współczucia. On zaś w milczeniu dobierał kolejne zestawy ziół, ucierał, zalewał wodą i wieszał nad ogniem. Do ostatniej mieszanki zamiast wody dodał wosku i oliwy.
-A to co takiego? Wosk też będzie pił?
-Nie. Olej na broń.
-A po co niby?
-Żeby raz cięty zgnilec już nie wstał.
Gospodyni ponownie zamilkła. Wiedźmin zaś dolał do eliksirów nieco wódki, a zaraz potem po kolei pozdejmował je z ognia i poprzelewał do buteleczek, po czym wszystkie zakorkował. Wyciągnął lak, stopił znakiem i zalał korek pierwszej buteleczki, tej samej, którą opróżnił dzień wcześniej. Wyciągnął sztylet i wyciął w laku runę, taką samą jak ta, która znajdowała się na pieczęci zerwanej poprzedniego dnia. Zalakowaną buteleczkę włożył do niewielkiej torby którą zabierał na pomniejsze wypady, takie jak ten wczorajszy. Następnie wyjął z torby kuferek, otworzył. W środku obok siebie leżały rzędy podobnych buteleczek, zakorkowanych i zalakowanych. Pierw odnalazł dwie buteleczki oznaczone innymi runami, postawił na stole. Z jednej z nich zerwał lak, po czym postawił obok dwa przygotowane właśnie wywary. Następnie wyjął dwie kolejne buteleczki. Te nie miały runicznych symboli, za to lak przykrywający korek był zabarwiony-jeden eliksir oznaczony był zielenią, drugi błękitem. Geralt wziął ostatnią świeżo przygotowaną miksturę, zalakował, używając wyciągniętego z głębi torby czerwonego laku, po czym postawił obok pozostałych mikstur.
Po przygotowaniu eliksirów wiedźmin ponownie odwrócił się do ognia. Zamieszał w przygotowywanym oleju, dodał do niego jakiegoś minerału, odczekał chwilę. Po paru minutach i go zdjął z ognia, odczekał aż nieco ostygnie, po czym przełożył całość do niewielkiego słoiczka. Odstawił go obok rządku buteleczek z eliksirami, po czym wyciągnął szmaty i począł po kolei wycierać wszystkie kociołki. Bo dokładnym wytarciu wsadził je z powrotem do torby, szmaty zaś wrzucił w ogień.
-Skończyłem. Niech dobrodziejka wstrzyma się chwilę jeszcze, niech nie stawia nic na ogień przez najbliższe ćwierć godziny. Potem zaś może wieczerze przygotowywać. Co potrzebuje to już mam.
-Ja zaś mam za dużo dziwactw w głowie - odparła gospodyni, przypatrując mu się z mieszanką zaciekawienia, przerażenia i zmieszania - magus, wojak i alchymik w osobie jednej, jadem karmiony, widzący rzeczy tam, gdzie ich nie ma, i leżący potem pół dnia...
-Nie myślcie o tym za dużo. I tak nie zrozumiecie, musielibyście się dowiedzieć więcej, a już i tak za dużo rąbka tajemnicy uchyliłem. Powinienem cie z izby wyrzucić, zamiast pozwalać mi przez ramie patrzyć gdy eliksiry przygotowuje.
-Jedną roślinę poznałam, nic więcej, resztę pierwszy raz widziałam. Nawet gdybym tylko po kształcie liści je wykonać, nie umiałabym, starucha pewnie też nie. A i po co nam to by wiedzieć było. Jedno co mnie interesuje, to czego sobie pan gość na wieczerzę życzy.
-Niczego. Nie wieczerzam dziś. Głodny wilk mocniej kąsa.
-A rozumiem, rozumiem - gospodyni zachichotała - co więc na śniadanie.
-Choć chciałbym, śniadać zapewne także nie będę. Odpoczywać będę po robocie, wstanę pewnie grubo po południu, jak nie koło wieczora. Ale jak już wstanę, z chęcią zjem porządną porcję pieczystego, o ile to problemem nie będzie.
-Ni bydzie - odezwał się Zelest, wchodząc właśnie do chaty - Jo za to zapytam, co pon kce zrobić z tym co w grocie sidzi i o co z tym odpoczynkim chodzi.
-Niedługo pójdę do jaskini, wejdę do środka i pozabijam wszystko co znajdę w środku. A co do odpoczynku... widział pan, panie Zelest, jak się wczoraj zachowywałem. A to tylko jeden słaby eliksir był. Dziś wezmę trzy co najmniej, w tym dwa niezwykle silne. Będę spał jak trup, oblany ciężkim potem, jak skała blady.
-Trzy? - gospodyni spojrzała na niego zdziwiona - przeca dwa razy tyle przygotował.
-Opcje zapasowe, na wypadek komplikacji nieprzewidzianych.
-Rozumim - Zelest pokiwał głową, choć mina zdradzała, że tak naprawdę niewiele rozumie - A jok z nomi byndzie, ponie? Bo są ludziska, nawyt cołkiem sporo, co kciały by wybryk natury i miszcza micza w jidnym w akcji obaczyć. Prowdę z opowiściomi zystawić.
-Podejść przed jaskinię można. Na dystans odpowiedni. I chciał będę, by robili co mówię i pytań nie zadawali. Do jaskini sam wchodzę, jak wejdzie kto za mną, to nie wyjdzie, jak wejdzie z pochodnią, to nikt nie wyjdzie.
-Ale... ale im chodzi o to by wolkę ujrzić.
-Do groty wchodzę sam - głos wiedźmina stwardniał - bez światła i tak nic nie zobaczycie, a i czort wie jak ścierwo zareaguje. A z pochodniami wejść wam nie pozwolę. Ja bez światła doskonale sobie poradzę, ale żagiew w połączeniu z kotem to ślepota.
-A jakby kto wszydł za miszczem?
-Jak wejdzie bez światła, to zginie w ciemności, albo od szponów bestii, albo od mojego ostrza, bo ja nie będę patrzył kogo tnę. Jak kto będzie ze światłem w środku, to ja pozostanę za zewnątrz. A jak kto mi w środku walki do środka światło wniesie... - głos Geralta zazgrzytał jak nóż po dnie starego garnka - cóż, jak wieś stara się zabić wiedźmina, to wiedźmin zabija wieś. Ja rozumiem, żem plugawy odmieniec, ale i plugawe odmieńce lubią żyć i życia swego bronią. Słyszałeś może o rzeźniku z Blaviken?
-Ro... rozumem - Zelest zauważalnie zbladł - nikt do groty ni wyjdzie. Żagwie z dala stoć byndą.
-Dobrze że się rozumiemy - wiedźmin uśmiechnął się paskudnie - Jeśli nie będzie to stanowiło problemu, prosiłbym aby nikt nie wchodził do mojej izby. Muszę się skoncentrować.
Nie czekając na reakcję, zabrał przygotowane wywary, kuferek i całą resztę szpargałów i ruszył na górę.

Kilka godzin później wybudził się z medytacji. Zebrał całe potrzebne wyposażenie i ruszył w kierunku groty, ignorując wszystkich zebranych w domu. Wielkie, czerwone słońce wisiało tuż nad linią horyzontu. Zanim doszedł do jaskini, widać było ledwo czwartą jego część. Przed wejściem pod ziemie stał tłumek wieśniaków, nerwowo oczekujących czegokolwiek. Gdy tylko się zbliżył, rozstąpili się przed nim. Przeszedł przez środek, na rozległą pustą przestrzeń przed grotą. Słyszał szmery i szepty, komentujące brak miecza na jego plecach, jak również niesione pakunki-torbę trzymaną w opuszczonej lewej dłoni i przede wszystkim podłużne zawiniątko pod prawa pachą. Usiadł na piętach przed wejściem do groty, kładąc po bokach swe pakunki. Ku jego zadowoleniu, nikt nie podszedł bliżej, wszyscy stali na swych miejscach, jakieś dwadzieścia kroków za nim. Zdawało mu się, że nad ich głowami pojawiły się pierwsze pochodnie, aczkolwiek nie odwrócił się aby potwierdzić ten domysł.
Pierwsze wyciągnął z torby eliksiry. Trzy pozbawione laku postawił przed sobą, pozostałe cztery, zalakowane, wsunął w specjalne kieszonki na prawym ramieniu. Biały miód, o szarej pieczęci z runą, wyjęty kilka godzin wcześniej z torby. Wypije go przed wyjściem z groty, aby przerwać działanie innych, przede wszystkim kota. Świeżo uważona, oznaczona czerwienią wilga, antidotum na szerokie spektrum toksyn, w tym jad trupi. Jeśli zostanie choć draśnięty, wypije ją by wesprzeć organizm w walce z trucizną. I dwa eliksiry które zawsze woził przy sobie, oznaczona błękitem czarna mewa oraz dekort Raffarta Białego, zaznaczony zielenią. Silny halucynogen, ratujący przed pustką tego drugiego-najsilniejszego medykamentu świata, potrafiącego pozostawić po sobie potężną traumę.
Po eliksirach wyciągnął z torby noże. Dwanaście ostrzy do miotania o pogłębionym zbroczu, wykutych przez krasnoludy. Zaraz po nich wyciągnął słoiczek z olejem, silną neurotoksynom, skuteczną przeciw specyficznemu układowi nerwowemu trupojadów. Specjalną szpatułką wypełnił częścią oleju zbrocza noży, po czym powsuwał je w specjalne kieszonki na piersi jego skórzanej kurty.
Po nożach przyszła kolej na miecz. Sięgnął po leżące przy nodze zawiniątko, rozwiązał rzemienie, odwinął gryfią skórę, pod którą znajdował się miecz w prostej pochwie. Jelce były odgięte pod katem, głowica wyobrażała wilczy łeb, identyczny z tym który kołysał się na szyi wiedźmina, jedynie oplatające rękojeść płótno identyczne było jak w broni, którą wiedźmin zwykle nosił ze sobą. Wyciągnął ostrze z pochwy, srebrna klinga rozbłysła w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Przesunął wzrokiem po ostrzu, po rzędzie runicznych symboli wyciętych na zbroczu, po czym położył sobie klingę na kolanach i zamknął oczy.
Srebro. Zwykły wydawało by się metal, ale magiczne bestie bały się panicznie, i miały czego. Nawet najmniejsze draśnięcie tym metalem powodowało u nich potworny ból, w przypadku istot tak małych jak zgnilec było to niemalże paraliżujące. Cięty zgnilec zostanie wyeliminowany na dobre 30 sekund z walki. Gorzej z karczebem, jest o wiele bardziej odporny na ból, gruba skóra i zwały mięśni utrudnia zadanie poważnych ran, z grube kości powodują ryzyko uszkodzenia dość delikatnej klingi. W dodatku także olej nie powali go natychmiast, aczkolwiek od czego są znaki?

Ostatnie promienie słońca schowały się za horyzontem, pozostawiając po sobie jedynie pomarańczową łunę na niebie. Geralt odkorkował trzy stojące przed nim buteleczki, po czym położył lewą rękę na głowicy miecza, prawą zaś podniósł wolnym ruchem pierwszą buteleczkę do ust, przysunął do warg i przechylił szybkim ruchem. Przełknął płyn, po czym ponownie powoli odstawił buteleczkę z powrotem na jej miejsce. Zaraz potem powtórzył czynność z pozostałymi dwoma wywarami. Kot, wywar pozwalający widzieć i słyszeć o wiele lepiej, także w absolutnej ciemności wnętrza ziemi. Zamieć, drastycznie wzmacniająca refleks i skracająca czas reakcji. Las Mariborski, zwiększający zasoby mocy magicznej. Trzy silne trucizny, dwie ostatnie tak potężne, że kilka kropel starczyłoby do pozbawienia życia postawnego mężczyzny.
Siedział, czując narastający szum w uszach. Nie otwierał oczu, aczkolwiek był pewien że gdyby to zrobił nie dostrzegł by niczego. Po chwili poczuł mrowienie tuż pod skórą, początkowo na twarzy, powoli rozlewające się po całym ciele. Gdyby któryś z wieśniaków podszedł bliżej, spojrzał na twarz wiedźmina, dostrzegłby że jego skóra blednie, pojawiają się na niej jakby niewielkie krosty, żyły stają się o wiele wyraźniejsze. Oddech wiedźmina znacznie zwolnił, niemalże zanikł, po czym drastycznie przyspieszył. Całe ciało zaczęło lekko drżeć, począwszy od barków, przez ramiona, dłonie, biodra, nogi i stopy. Drgawki powolutku, delikatnie nasilały się, podobnie jak stale przyspieszał oddech, aby w którymś momencie nagle się urwać. Równocześnie oddech nagle zwolnił, wyrównał się. Wiedźmin otrząsnął się nieco, jednocześnie zorientował się, że juz od chwili nie słyszy szumu w uszach. Zamiast tego drastycznie wyraźnie słyszał szepty wieśniaków, zastanawiających się czy przypadkiem nie zasnął, szum traw i liści poruszanych delikatnym wiatrem, odgłosy nocnych zwierząt ruszających na łowy. I przede wszystkim odgłosy karczebów i zgnilców buszujących po grocie.
Wstał, ujmując miecz prawą ręką. Tłum chłopów zaszumiał, gdy przestępując ponad stojącymi przed nim buteleczkami, zostawiając leżące wokoło torbę i skóry którymi owinięty był miecz, uczynił pierwszy krok w kierunku ciemnego wejścia do groty. Szedł powoli, czując na sobie dziesiątki spojrzeń. Jego skóra była biała jak skała kredowa i miała podobną do niej, porowatą strukturę, jego oczy lśniły nienaturalnym blaskiem, a źrenice rozszerzyły się tak bardzo, że tęczówka była niewidoczna. Powoli zagłębił się w ciemną otchłań jaskini.

Pierwsze dwa zgnilce napotkał po niecałych trzydziestu krokach, za drugim zakrętem. Skoczyły na niego ze ścian, z dwóch stron, jednocześnie. Skoczył do przodu, okręcając się, chlastając od dołu mieczem. Jeden przeciwnik zwalił się na ziemię pozbawiony głowy, drugi odbił się od podłoża i skoczył ponownie na wiedźmina, tylko po to by nadziać się na sztych srebrnego ostrza. Geralt zrzucił z klingi zgnilca i ruszył dalej w głąb jaskini. Słyszał szmery następnych oponentów, drapanie o ściany, bicie serc. Głęboko w trzewi ziemi dobiegało potężne, miarowe dudnienie serc karczebów. Jeden całkiem blisko, dwa kolejne dalej, w pobliżu dna jaskini.
Istotnie, dwa zakręty i pięć zgnilców dalej, w niewielkiej bocznej komnacie jaskini znajdował się karczeb wraz z czterema zgnilcami. Wiedźmin uderzył znakiem ard, odpychając dwa zgnilce i przystopowując ruszającego w jego stronę karczeba, po czym zwinał się w szybkim piruecie, unikając ataku dwóch pozostałych trupojadów. Szybkie cięcie w połowie obrotu ścięło jednego zgnilca, wykończenie piruetu, rzut i drugi z oponentów zwalił się na ziemię drgając intensywnie i niekontrolowanie. Po kilku chwilach trucizna, która pokrywała sterczące z piersi ostrze do miotania dokończyła dzieła. Jeszcze zanim to się stało Geralt dopadł do karczeba, uchylił się przed potężnym zamachem łapą, po czym wyprowadził skośne cięcie z dołu, od prawej, zaraz potem młynkując mieczem na głową i tnąc od góry, także od prawej, rozchlastując brzuch karczeba na kształt iksa. Oba cięcia były dość płytkie, wyprowadzone tak by nie narazić delikatnej klingi na uszkodzenie, aczkolwiek pokrywające je srebro sparaliżowało bólem przeciwnika, umożliwiając mu swobodne oderwanie się od przeciwnika i oddalenie się na siedem kroków. Rzucił kątem oka na zgnilce, zbierające się ze ściany, po czym opuścił powieki, odwrócił głowę i złożył palce z znak igni. Skoncentrował się, odczekał dwie sekundy kumulując energię, po czym wyzwolił zgromadzoną moc w formie potężnej ognistej kuli. Pocisk uderzył w pocięty brzuch przeciwnika, skóra i mięśnie opadły, płomienie dosięgły delikatnych wnętrzności. Rycząca z bólu bestia zawyła ton wyżej, po czym ciężko zwaliła się na plecy. Wiedźmin nie miał czasu podziwiać swego działa, rzuciły się bowiem na niego owe dwa ciśnięte wcześniej na ścianę zgnilce. Pierwszy skoczył na niego ze ściany, aczkolwiek zamiast w głowy wiedźmina natrafił na ostrze miecza. Lekko tylko draśnięty z wrzaskiem padł na ziemię, oznajmiając wszem i wobec, że srebro nie jest jego przyjacielem. Drugi biegł nisko przy ziemi, chcąc zaatakować nogi Geralta. Uniesione na spotkanie pierwszego ostrze opadło, lądując prosto na twarzy zgnilca. Wiedźmin cofnął się o krok, przebił klatkę piersiową poprzedniego atakującego, po czym wolnym krokiem ruszył w głąb jaskini, młyńcem strzepując brunatną krew z ostrza.
Szedł dalej korytarzem, ciągnącym się coraz głębiej i głębiej, skręcającym co chwila raz w prawo, raz w lewo. Zakręt od komnaty z karczebiem napotkał pojedyńczego zgnilca, poza tym było pusto. Wszystko musiało siedzieć na dole, na samym dnie jaskini. Kilka chwil wędrówki i okazało się, że faktycznie było jak przewidywał. Dwa karczeby i niemal dwadzieścia zgnilców, zgromadzonych na dnie groty, w komnacie dwadzieścia na trzydzieści metrów.

Pierwszy zgnilec skoczył z sufitu. Zanim jednak zdążył pokonać trzy metry, dzielące powałę od głowy Geralta, ten zrobił pierwszy krok w bok. "Jeden" przemknęło mu przez myśl, gdy zwijając się w uniku unosił miecz na spotkanie natręta. Wirujący w piruecie wiedźmin nawet nie spojrzał na upadające zwłoki potwora, wykręcając nad głową młyńca ostrzem i odrąbując przy okazji łapy drugiej bestii, skaczącej nań ze ściany, a następnie tnąc od góry w bark kolejnego trupojada, biegnącego po ziemi. "Trzy". Reszta przeciwników, widząc upadek towarzyszy, cofnęła się na moment, po czym z wrzaskiem, piskiem i chrobotem ruszyły naprzód. Geralt wykorzystał jednak ów moment zawahania, by ruszyć w bok, wzdłuż ściany, po drodze krótkim, oszczędnym cięciem rozchlastując szyję zgnilca który akurat stał na jego drodze. "Cztery". Kilka kolejnych kroków, uderzenie znakiem ard w karczeby, które także starały się dołączyć do akcji, i już kolejne zgnilce leciały na niego ze wszystkich stron-od przodu, od boków, z sufitu, pełzły po podłodze. Pierwszy już skakał na wiedźmina, dwa kolejne miały to zrobić w kolejnej sekundzie, kilka innych także szykowało się do tego w ciągu najbliższych trzech czterech sekund. W swej ograniczonej inteligencji myślały pewnie, że właśnie wygrały, o ile coś tak prymitywnego i paskudnego jak zgnilce może w ogóle myśleć. Myliły się. Nie miały pojęcia, jak szybki jest wiedźmin na eliksirach.
Wybił się gwałtownie, skoczył na prawo i w przód, cięciem od dołu, na odlew chlasnął pierwszego spadającego z sufitu zgnilca. "Pięć". Obracając się w prawo kopnął potężnie przeciwnika pełzającego po posadzce, po czym opuścił z impetem wzniesiony wcześniej miecz, rozrąbując czaszkę zgnilca, który skakał na niego on prawej strony. Zaraz potem zawinął się w drugą stronę, wyszarpując i wznosząc miecz, wyrywając z pochewki ostrze do miotania i posyłając je prosto między żebra bestii która wcześniej atakowała z lewej, a teraz zastanawiała się gdzie zniknął jej cel. "Siedem". Kontynuując obrót chlasnął czubkiem ostrza przez pierś kolejnego zgnilca, chcącego zajść go zza pleców, po czym doskoczył z powrotem do ściany, przebijając klatkę piersiową kolejnego, mającego chyba podobny zamiar. "Osiem" pomyślał odwracając się ku nadbiegającemu, tupiącemu jak dziesiątka zbrojnych karczebowi. "Dziewięć" poprawił się, widząc że lekko zraniony zgnilec, wijący się z bólu po dotknięciu srebrnego ostrza, został rozdeptany przez olbrzyma. Zanurkował pod lecąca w jego kierunku łapą, mijając wielkiego trupojada, przeciągając klingą po jego boku. Zawirował, dekapitując zgnilca który akurat się napatoczył ("Dziesięć") po czym sieknął karczeba po plecach, ponownie ledwo przebijając grubą skórę i ponownie nie chcąc niczego więcej. Nie zatrzymując się nawet na sekundę obrócił się po raz kolejny, schylając się, jednocześnie unikając łapy drugiego z karczebów i tnąc go po udzie. Odskoczył, unikając kolejnego wściekłego wymachu łapą. I zaklnął, widząc że wylądował centralnie pomiędzy pozostałymi jeszcze przy życiu zgnilcami. Rzuciły się na niego, wszystkie na raz, z każdej możliwej strony. Uśmiechnął się delikatnie, puszczając miecz i koncentrując moc. Złożył palce obu dłoni w znak ard, odczekał na odpowiedni moment i uderzył pod siebie, wyzwalając zgromadzoną uprzednio moc. Fala uderzeniowa odbiła się od posadzki i uderzyła w górę, odrzucając spadające na wiedźmina bestie i rozrzucają je po całej komnacie, podrzucając jednocześnie miecz z ziemi. Geralt chwycił za rękojeść broni i skoczył ponownie ku karczebom, wyjącym i wymachującym na wszystkie strony potężnymi łapami, nie do końca świadomym otoczenia, otumanionym bólem po spotkaniu ze srebrną klingą. Przebijając po drodze leżącego na ziemi zgnilca ("Jedeneście") dopadł do pierwszego z kolosów. Zaczął od szybkiego cięcia końcówką ostrza po wewnętrznej stronie przedramienia, po czym zanurkował pod drugą łapą, chlastając przeciwnika po biodrze, przeciągając cięcie na plecy bestii. Zaraz potem porzucił wyjącego jeszcze głośniej niż sekundę wcześniej przeciwnika, dopadł do drugiego z karczebów. Cofnął się, schylił, uniknęł jednego drugiego trzeciego wymachu łapą, po czym ciął po skosie, od dołu, na odlew, i zaraz potem z góry, także na odlew, rozchlastując klatkę piersiową i brzuch giganta w kształt litery X. Wyrzucił miecz w powietrze, złożył obie dłonie w znak, odwrócił głowę i zamknął oczy, po czym wystrzelił strugą ognia prosto w trzewia bestii. Za jedyną oznakę efekty mając nagły skok tonu ryku potwora oraz rozchodzący się jak błyskawica smród palonego mięsa odwrócił się, chwytając na ślepo miecz i skoczył w kierunku pierwszego z karczebów, dopiero teraz otwierając oczy. Wyminął wielką łapę przeciwnika i skoczył na niego, pchając ostrze w klatkę piersiową, celując sztychem między żebra, dokładając do impetu pchnięcia całą masę ciała i rozpęd. Głownia wbiła się głęboko w bestię, wystarczającą głęboko by sięgnąć serca, w prawidłowym, jak się wiedźminowi zdawało, kierunku. Odbił się od przeciwnika, wylądował na ziemi i oboma rękami wyrwał z pochewek noże do miotania. "Dwanaście, trzynaście, czternaście" odliczał, kładąc po kolei zbierające się do kupy zgnilce. Przerwał, gdy przebity mieczem karczeb z hukiem runął na ziemie. Geralt dopadł do ścierwa, wyszarpnął zeń swe ostrze i ruszył na ostatnich przeciwników. Dwóch dopadł zanim jeszcze w pełni doszli do siebie bo ostatnim znaku, tnąc krótko, oszczędnie, po karkach i gardłach. Trzeci już stał i nawet biegł na niego, aczkolwiek poruszał się za wolno aby uniknąć pchnięcia wiedźmińskiego ostrza. Ostatni był już gotowy do walki, aczkolwiek od Geralta dzieliła go niemalże cała komnata. Korzystając z przewagi dystansu wiedźmin po raz kolejny zamknął oczy, odwrócił głowę i wyciągnął przed siebie rękę, składając palce. "Osiemnaście" przemknęło mu przez myśl, gdy ognisty pocisk trafił ścierwojada, a ostatni krzyk przeszedł gwałtownie we wrzask bólu, po czym urwał się, pozostawiając wiedźmina samego w ciszy podziemi. On zaś wolnymi ruchami starł krew z ostrza, po czym przeszedł się po grocie, zbierając swoje noże. W myślach kalkulował, ile warte były ścierwa potworów. Karczebie mózgi, zęby zgnilców, trupojadzia krew, serca. Suma kilkukrotnie przekraczała kwotę, którą zwykle żądał (i otrzymywał) za zlecenie tego pokroju. Niestety był zbyt daleko od jakichkolwiek większych miast czy twierdz, by istniała jakakolwiek nadzieja na dostarczenie ingrediencji w akceptowalnym stanie do kogoś, kto byłby gotów za nie zapłacić. Westchnąwszy, zakląwszy na czym to świat stoi, wolnym krokiem ruszył ku wyjściu z jaskini.

Było już sporo po północy, gdy stanął o zakręt od powierzchni. Ukląkł, kładąc miecz obok uda, po czym sięgnął do prawego barku, po jedną z mikstur tam umieszczonych. Odkorkował buteleczkę i wypił biały miód. Ponownie zawirowało w głowie, zaszumiało w uszach, wzrok rozmył się, zafalował. Zaraz po tym ponownie pojawiły się drgawki, oddech począł to przyspieszać, to zwalniać. Gdy po kilku minutach, po ustaniu wszystkich nieprzyjemnych objawów, otworzył oczy, nawet jego kocie oczy widziały jedynie ciemność. Po omacku niemalże doszedł do zakrętu, gdzie padało już światło gwiazd i żagwi trzymanych przez na pół stojący, na pół siedzący przed wejściem tłumek wieśniaków. Na jego widok zerwali się, nie podeszli jednak, nie powiedzieli ani słowa. Wolnym krokiem podszedł do swoich rzeczy leżących na środku wolnej przestrzeni. Wsunął miecz do pochwy, podniósł torbę, gryfią skórę zarzucił sobie na ramiona. Czując jak na czoło występuje mu gruby, tłusty, zimny pot ruszył naprzód. Tłum w milczeniu rozstąpił się przed nim. Niektórzy odwracali wzrok, widząc wyraziste, szare żyły, białą, spękaną zdawało by się, suchą skórę i grube, żółte krople wyłaniające się z jej głębi. Minął ich, po czym przyspieszył, kierując się w stronę wioski.

Awatar użytkownika
wardasz
Senatorium Imperialis
Posty: 157
Rejestracja: 16 lip 2017, 23:54

Re: Randomki wardasza-opowiadania

#5

Post autor: wardasz » 08 lip 2018, 15:52

Spotkanie przed bitwą Przejścia i korytarze pełne były biegających pachołków, maszerujących równym krokiem knechtów, wałęsających się po okolicy rycerzy. Drewniane ściany drżały od huku podkutych butów, brzęczących blach i drutów, nawoływań zdezorientowanej służby oraz wykrzykiwanych przez setników i rycerzy rozkazów. Zgromadzenie zbyt wielu ludzi na zdecydowanie zbyt małej powierzchni powodowało wzrost temperatury, odczuwalny zwłaszcza przez odzianych już w stal żołdaków. Jedynym pocieszeniem mógł być fakt, że noc zapowiadała się dość chłodno. Oczywiście do czasu, gdy z murów poleje się wrzący olej, a krew w żyłach zawrze na widok wrażych żołdaków.

Idący przez prowizoryczne koszary młodzieniec rozglądał się uważnie po okolicy. Wciąż nie był w stanie pojąć, jak bardzo uporządkowane i poukładane, a także jak duże było wnętrze tego budynku. Fakt, oblężenie trwało niemal od roku, przez całą zimę nie działo się niewiele poza umacnianiem pozycji i rozbudowywaniem tymczasowej zabudowy, ale... gdyby nie fakt, że wszystko zostało zbudowane z drewna, powiedziałby że jest na zamku. Nie śpiesząc się zbytnio skręcił w główny korytarz zbrojowni, potem zaś w trzeci korytarz po prawej, przy którym położone były pomieszczenia przeznaczone dla wielkich rodów i sił specjalnych. Było tu ciut ciszej, większa część zgiełku została za nimi. Na tyle ciszej, by dało się dosłyszeć w miarę spokojne rozmowy dochodzące z poszczególnych, w większości otwartych komnat. Nie bardzo interesowały go owe rozmowy, zmierzał do położonej na końcu korytarza komnaty widm, aczkolwiek w pewnym momencie coś zmusiło go by przystanął. Głos, miękki, melodyczny, wyjątkowo opanowany. Cofnął się dwa kroki, przystanął naprzeciw uchylonych drzwi. Tak, to zdecydowanie był jej głos. Nie wahając się nawet sekundy otworzył drzwi i wszedł do środka.

Stała na środku pomieszczenia, obrócona tyłem do drzwi. Miała na sobie pełną przeszywanicę, kurtę z rozciętymi, niezawiązanymi jeszcze rękawami i podobnie rozcięte nogawice. Jej giermek klęczał obok niej, sznurując właśnie drugą już nogawicę, jeden pachołek stał obok trzymając w rękach dwuczęściowy kirys, dwóch kolejnych grzebało w poszukiwaniu czegoś w jednej ze skrzyń porozstawianych bez większego porządku wokoło. Więc jednak coś było tutaj nie do końca uporządkowane.
-Wyjdźcie. Wszyscy.
Odwrócili się, wszyscy jednocześnie. Dwóch pachołków przy kufrze ruszyło bokiem sali, pod ścianą, w kierunku drzwi, widząc wahanie pozostałych zatrzymali się jednak. Trzeci, czekający z kirysem w dłoniach, wyraźnie miał ochotę ruszyć w ich ślady, jednak nie miał pojęcia co ma zrobić z trzymanym w rękach przedmiotem. Giermek, który właśnie skończył wiązać rzemienie nogawicy, spojrzał na niego, po czym przeniósł wzrok na nią, szukając jakiejkolwiek reakcji, potwierdzenia lub zaprzeczenia rozkazu. Ona jednak ignorując młodego szlachcica spojrzała na sprawcę całego zamieszania. W jej oczach zobaczył impuls radości, jednak usta wykrzywiły się w grymas którym zazwyczaj obdarza się dziecko, które plącze się z zabawkami pod nogami w chwili, gdy jest coś niezwykle ważnego do zrobienia.
-To nie czas na krotochwile - powiedziała chłodno, patrząc mu w oczy - Muszę się przygotować do boju. I nie ja jedna, wydaje mi się - dodała z przekąsem.
-A ktoś tu mówił o krotochwilach? Czy może tobie wyobraźnia podsuwa różne ciekawe obrazki, co? - uśmiechnął się złośliwie.
Spąsowiała, odwróciła głowę, spuściła wzrok. Szybko podszedł, chwycił luźne poły rękawa przeszywanicy, zaciągnął rzemienie, zaczął zawiązywać. Pociągnął lekko, zgodnie z intencją odwróciła głowę w jego stronę.
-Powiedz, aby wyszli
Skinęła lekko głową, uśmiechając się, po czym dała dłonią znak giermkowi. Ten wstał, kiwnął głową służbie, po czym razem wyszli z komnaty. Ten który trzymał kirys odstawił go przed wyjściem na jednej ze skrzyń. Odwróciła ponownie głowę w jego stronę.
-Naprawdę nie powinno cię tu być, wiesz o tym?
Spojrzał w jej oczy, głębokie, zielone. Pobłyskujące na powierzchni ogniki złości nie były w stanie ukryć kryjącej się na ich dnie radości i troski. Kąciki ust, wykrzywionych w surowy grymas, unosiły się w skrywanym uśmiechu.
-Ty zaś powinnaś tu być. I to długo. Ale zamiast tego zaraz stąd wyjdziesz prawda?
-Tak, o ile uda mi się ubrać - obróciła się, podając mu drugi rękaw do zawiązania - jako że wypędziłeś moją służbę, szansa na to jest dość mierna. O to ci chodziło? Bym nie zdążyła na bitwę?
-Sama ich odesłałaś - spojrzał na nią z udanym wyrzutem - a do szturmu jeszcze sporo czasu, oboje zdążymy. Choć przyznam, że wolałbym byś tu została.
-Mam obowiązki wobec mego pana. Zhańbiłabym nie tylko siebie, ale i cały mój ród. Choć ty nigdy tego nie zrozumiesz, bękarcie.
Nacisk na ostatnie słowo zostało nie był w stanie zamaskować żartobliwego tonu, z jakim zostało wypowiedziane. Mimo to odwrócił się gwałtownie, niby urażony. Odczekawszy dwie sekundy, ruszył w kierunku skrzyni i postawionego na niej kirysu.
-Ooo, wielce szlachetna pannica i jej szlachetne obyczaje, honory straszliwe. No tak, spodziewać się można tego było po tak dystyngowanej personie - podniósł blachy, słysząc za sobą lekki chichot. Szybko powrócił do niej, stanął przed nią, ujął ją delikatnie pod brodę, uniósł opuszczoną głowę, ponownie spoglądając jej w oczy - Wojna nie zna pojęcia honoru. Nie uratuje cię on. A już zwłaszcza nie w czasie oblężenia.
-Umiejętności i zbroja tego dokonają - delikatnym, acz stanowczym ruchem odsunęła jego rękę, po czym stanęła bokiem, wyciągając ramie. Nałożył na nią kirys, zakrywając wąska talię i pełne, obecnie zgniecione opaskami piersi - Walczyłam już nie raz, wiesz przecież. Uczestniczyłam w niejednej bitwie.
-Bitwie na otwartym polu. Gdzie z konia, w ciężkiej zbroi, ukryta za pięcioma metrami drzewca kopii, mordowałaś knechtów. Szturm na mury to nie to samo. Proszę cię, nie idź - obszedł ją, zaczął zapinać skórzane paski łącząc napierśnik z naplecznikiem.
-Samemu idziesz, a mnie prosisz bym została - teraz to ona odwróciła się, chwytając za szczyt jego koszuli przyciągnęła jego twarz bliżej swoje, spojrzała mu w oczy - myślisz że puściłabym cię tam samego?
-Dam sobie radę. Mam doświadczenie.
-Nie w takim miejscu - jej wzrok pełen był troski - mogłeś się wkradać i włamywać do wielu miejsc, ale nigdy nie starałeś się wedrzeć do zamku. Zwłaszcza w czasie oblężenia, gdy wszyscy są na stale czujni.
-Dam sobie radę - nakrył dłonią jej dłoń, zdjął ze swej piersi - Zamek, willa, kamienica czy chłopska chata, nie ma różnicy. Tylko nieco lepiej wyszkoleni obrońcy.
Odwrócił się, podszedł do skrzyni. Po chwili grzebania wyciągnął po kolei wszystkie elementy naręczaków i przyniósł do niej.
-Dużo lepiej wyszkoleni - powiedziała z naciskiem - i o wiele, wiele więcej.
-Narób więc rabanu, żeby było ich mniej - wybrał ze sterty blach naramiennik i przypiął go do kirysu. Następnie podniósł dwuczęściową opachę i otoczył nią jej ramie, zapiął, przyczepił do naramiennika - Im bardziej przejmą się szturmem na murach, im więcej się zleci na górę, tym mniej ich będzie na dole, na mojej drodze.
-Więc jednak chcesz bym ruszyła do walki? - uśmiechnęła się
-Nie - chwycił ją za nadgarstek i pociągnął, obracając ją, celowo robiąc to nieco silniej i gwałtowniej niż było to potrzebne - wciąż uważam że powinnaś zostać. Ale wiem że cię nie przekonam do tego - wsunął jej na rękę rozbudowany nałokietek i zarękawie, przypinając każde do części wyżej.
-No proszę, robisz coś doskonale wiedząc że ci się to nie uda - zachichotała, tanecznym niemalże ruchem obróciła się, wyciągnęła w jego stronę drugą rękę - nie poznaję cię. Zawsze dokładnie wiedziałeś co i kiedy możesz, co i kiedy warto zrobić, co się uda a co nie. Zawsze...
-Wiesz co jest pasmem niespodzianek? - przerwał jej, zapinając ostatni pasek mocujący naramiennik
-Yhy - kiwnęła lekko głową - Słowo którego nienawidzisz.
Milczeli chwilę oboje, pomieszczenie wypełniały jedynie pojedyncze brzdęknięcia blach, szelest skórzanych pasków i kliknięcia sprzączek. Dokończył mocowanie drugiego naręczaka, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem do skrzyń, po chwili począł wyciągać z nich kolejne elementy osłon nóg i bioder.
-Nienawidzę - potwierdził w końcu, wyciągając ostatnią płytę - Nie rozumiem. Ludzie robią przez nie dziwne rzeczy - ponownie do niej podszedł, zaczął mocować folgowy fartuch osłaniający biodra - nieracjonalne rzeczy. Ciężko przewidzieć, co takiemu do łba strzeli. Do amantów zawsze trzeba jak do beczki smoczej oliwy podchodzić, nigdy nie wiesz kiedy taki zrobi coś głupiego.
-Mówisz o swoich dawnych celach, przeciwnikach bądź przypadkowych ofiarach - uśmiechnęła się - czy też może o sobie?
Zamarł na sekundę, może dwie, z na wpół zapiętą sprzączką w dłoniach. Zaraz potem wrócił do pracy, pociągając, ponownie nieco za mocno, obie końcówki i spinając ze sobą przednie folgi z tylnymi.
-Interpretuj jak chcesz - odrzekł - dobrze wiesz kim jestem i jaki jestem. I mówiłem ci parokrotnie, jak bardzo przez ciebie nie jestem sobą.
-Owszem, pamiętam - odrzekła miękko - wtedy na balu, potem na uli...
-Pamiętam - przerwał jej ostro, zaczynając mocować taszki - doskonale pamiętam, nie musisz mi przypominać.
Zamilkła, on także nie odzywał się, kontynuując montaż kolejnych elementów zbroi-nabioderniki, nakolanki, nagolenice, wreszcie stalowe trzewiki. W międzyczasie starał się odsunąć od siebie wszystkie momenty, o których wspomniała. Zaraz miał wylądować w środku ciężkiej awantury, musiał skupić się, działać pewnie i zdecydowanie, przewidywać skutki i nie oglądać się za siebie. Wspomnienia wszystkich momentów, w których robił coś wbrew logice, nie pomagały w skupieniu się. Wspomnienia wszystkich sytuacji, gdy robił coś wbrew swym przewidywaniom, nie podbudowywały jego pewności siebie. A wspomnienia chwil, gdy mylił się w swych przewidywaniach, mimo faktu że pomyłka wychodziła mu na dobre, nie poprawiały tej sytuacji.

Wstał, skończywszy. Obrócił się i ponownie skierował swe kroki ku skrzyniom, słysząc za plecami szereg metalowych zgrzytów i brzdęknięć-prawdopodobnie testowała zakres ruchów, sprawdzała czy wszystko jest połączone poprawnie. Uśmiechnął się pod nosem, pewien swego dzieła, wyjmując ze skrzyń żelazne rękawice i hełm oraz przeszywany czepiec.
-Poza rycerstwem, zbrojnymi, knechtami i miejską milicją napotkasz na murach i w uliczkach także uzbrojonych chłopów, zmobilizowanych mieszczan, może nawet uzbrojone kobiety i dzieci - odezwał się nagle, powracając do chłodnego, rzeczowego tonu. Zgrzyty ucichły, gdy ruszył ku niej spoglądała w jego stronę - Nie wahaj się i nie lekceważ nikogo. Widły, sierp czy kuchenny nóż zabija tak samo jak miecz czy kiścień. Jeśli ktoś ma broń, zabijasz, albo przynajmniej odrąbujesz rączki. Spotkasz także kuszników, spadające kamienie, wrzącą smołę bądź kaszę, płonącą oliwę. Przed tym nie ochroni cię w pełni ani pancerz, ani tarcza - podszedł, odłożył na skrzynię obok niej czepiec, hełm i jedną z rękawic, drugą nasunął na jej dłoń i począł przypinać do zarękawia - rozglądaj się i unikaj zagrożeń. Jeśli gdzieś ginie rycerz za rycerzem, obejdź szerokim łukiem, a giń myśląc że bohatersko przełamiesz impas. Rozumiesz?
-Rozumiem - potwierdziła hardym głosem, obracając się, podając mu drugą dłoń, którą momentalnie zakrył drugą rekawicą - Wiem. Znam i umiem. Nie musisz mówić mi takich rzeczy. Ja ci nie mówię, żebyś unikał większych grup wrogów, otwartych przestrzeni i przeciągających się starć.
Zamilkł. Nie odzywając się, dopiął ostatnie sprzączki, po czym odwrócił się i podszedł do skrzyni. Bez słowa podał jej czepiec przeszywanicy, po czym wziął hełm i począł otwierać zatrzaski łączące jego czaszę z podbródkiem, uniósł zasłonę i sam podbródek. Trzymając go w dłoniach odwrócił się do niej, widząc że nałożyła już czepiec uniósł go, chcąc nakryć jej głowę, ta jednak złapała go za przedramię, powstrzymała drugą ręką chwyciła go za kark, przyciągnęła, chcąc połączyć ich usta pocałunkiem. Odwrócił twarz, poczuł na policzku muśnięcie jej warg, po czym lekko odsunęła się od niego.
-Coś... coś nie tak? - zapytała cicho, zmieszana
-Po bitwie - odwrócił twarz, z uśmiechem spojrzał jej w oczy, przyłożył palec do jej ust, nakazując milczenie - wrócimy do tego po bitwie. Cali i zdrowi.
-To obietnica? - kąciki jej ust uniosły się w lekkim uśmiechu, kręcąc lekko głową zrzuciła jego dłoń ze swej twarzy
-Obietnica - potwierdził, przysuwając się, stykając się czołem i czubkiem nosa z jej głową - spotkamy się w sali tronowej, gdy to wszystko się skończy.
-Yhy - mruknęła potwierdzającą , po czym nakrywając jego dłonie swoimi uniosła jego ręce w górę, nasadzając jego rękami hełm na swoją głowę. Opuściła dłonie, on zaś zsunął w dół podbródek, po czym obszedł ją dookoła, zamykając otwarte wcześniej zatrzaski, łączące go z dzwonem, odcinając dostęp do jej szyi. Zakończywszy, położył dłoń na szczycie hełmu, ponownie kierując jej wzrok na swą twarz.
-Gotowe. Mam wrażenie że bez większych problemów zdążysz na swój szturm.
-Pewnie tak - skinęła głową - a ty? Musisz jeszcze się przebrać, dozbro...
-Zdążę - przerwał jej - pamiętaj że ruszamy później niż wy. Aczkolwiek leć już. Niech nie czekają. Widok tak wyniosłej, szlachetnej i dostojnej persony na pewno podniesie morale wojsk i podkopie pewność siebie wrażych żołdaków - ponownie przeszedł na lekko złośliwy, ironiczny ton, ona zaś ponownie odpowiedziała lekkim chichotem - Padną na twarze przed twą szlachetnością i pokłon doskonałości oddadzą.
-Chciałabym. Ale raczej jeśli będą padać, to porażeni mym mieczem, nie majestatem. A ty? - chciała pieszczotliwie musnąć go po policzku i brodzie, delikatność tego gestu utonęła gdzieś nakryta stalową twardością rękawicy - Poznałeś mą łaskawość, szczodrość i dostojną łagodność. Kiedy padniesz do stóp owej doskonałości?

Chciał odpowiedzieć, ponownie nieco złośliwie, co poznał i co z tym zrobił, aczkolwiek tym razem to ona przesunęła palec na jego usta, nakazując milczenie. Uśmiechnęła się, obróciła i ruszyła w kierunku drzwi. Wzięła ze stojaka miecz i tarczę i wyszła, odprowadzana jego wzrokiem. Gdy tylko znikła, otrząsnął się, zaklął pod nosem. Przybrawszy surowy, zacięty wyraz twarzy wyszedł z komnaty. Kątem oka widział ją kierującą się ku wyjściu, zaraz za nią szedł jej giermek, także już w zbroi, niosąc w rękach jej broń. Ruszył w przeciwnym kierunku, do własnych komnat. Zatrzymał się przy wspólnym pokoju cieni, nasłuchując. Dużo żartów, przekomarzania się, śmiechów, mało krzątaniny, szelestów i szmerów. Już się przygotowali. Ponownie klnąc pod nosem podbiegł do kolejnych drzwi, wszedł do swej małej komnatki i zamknął odrzwia.

Widząc cały swój ekwipunek rozłożony na wiekach skrzyń i szczytach pak, pobłogosławił swoją wczorajszą przezorność. Szybko zrzucił koszulę i portki, zastępując je lekką, miękką półprzeszywką, następnie nakrył ją niewiele cięższym, czarnym skórzanym pancerzem. Na to poszły pasy, jeden wokoło bioder, dwa na krzyż przez korpus. A potem broń, poprzypinana do owych pasów w różnych miejscach. Miecz przy lewym boku, długi nóż za plecami, kusza za prawym barkiem. Mniejsze noże przy boku, w bucie i na lewym przedramieniu. Noże do miotania na jednym udzie, bełty na drugim. W bonusie liny, wytrychy, nożyki, piłka do metalu, świeca, kulki wosku, pałeczki, przemycone przez szpiega klucze-porozkładane do małych sakiewek przy paskach, wypełnionych dodatkowo strzępkami materiału. Obrócił się, zrobił skłon, podskoczył kilka razy. Niezadowolony z brzęczenia, które spowodował, przez kolejną długą chwilę egzaminował kolejne sakiewki, dopychając co nich kolejna kawałki płótna. Ponownie poskakał, powtarzając procedurę kilkukrotnie, aż w końcu jego ekwipunek nie wydawał żadnego dodatkowego dźwięku. Z jednego z pudeł wyciągnął pudełeczko czarnej, tłustej pasty i, ponownie szpetnie klnąc, wysmarował nią twarz. Następnie naciągnął kaptur, założył rękawice i, obróciwszy się w kierunku sporej mapy wiszącej na jednej ze ścian, odkurzył identyczną mapę, leżącą gdzieś w pokładach jego pamięci. Uśmiechnął się lekko, drapieżnie. Był tak bardzo gotowy, jak tylko dało się przygotować. Wyposażenie, umiejętności, stan umysłu, pewność swych atutów, świadomość wad i nade wszystko dokładna znajomość otoczenia i przeciwników.

Wyszedł ze swej klitki, przeszedł kawałek korytarzem, otworzył drzwi do wspólnej zbrojowni. Rozmowy i śmiechy momentalnie ucichły. Półtora tuzina wysmarowanych czernidłem twarzy obróciło się w jego stronę. Nie musiał nic mówić, wystarczyło jedno oszczędne skinienie głową. Ciszę przerwały łoskot stóp opadających na ziemię, pojedyncze brzdęknięcia ostatnich dopinanych spinek i klamer, syk ostrzy wsuwanych do pochewek. W kilka sekund oddział przeszedł z trybu "zaraz ruszamy" na "idziemy". Ostatni element układanki, ostatnie zapewnienie, że wszystko pójdzie tak jak ma pójść. Kilkunastu podobnych do niego specjalistów, mistrzów mordu, włamu, sabotarzu i innych przyjemnych zajęć. Odwrócił się, ruszając korytarzem w kierunku wyjścia.

Dwa rzędy odzianych w czerń postaci równym krokiem szły przez korytarz. Knechci, pachołkowie, służba, nawet rycerze odsuwali się pod ściany, przepuszczając wysmarowane czernidłem, zakapturzone, niezwykle ciche sylwetki. Idący na ich czele młodzieniec uśmiechał się kącikiem ust.

Zapowiadała się dobra noc. Krwisto dobra.

Awatar użytkownika
wardasz
Senatorium Imperialis
Posty: 157
Rejestracja: 16 lip 2017, 23:54

Re: Randomki wardasza-opowiadania

#6

Post autor: wardasz » 08 lip 2018, 15:55

Nowy w Sabacie Na parkingu, pomiędzy licznymi luksusowymi samochodami, stał czarny mercedes klasy S. Tuż przy nim, właściwie oparty o niego, stał wysoki mężczyzna w białym, dość luźnym garniturze. Związane w koński ogon czarne włosy wypływały spod kapelusza i spływały na kark i plecy, kontrastując z bielą materiału. Także z przodu dwa luźne pasma wymykały się spod kapelusza i opadały po bokach twarzy, sięgając niemal go ramion. Zamknięta pomiędzy bielą na górze i na dole a czernią po bokach twarz była blada, niezwykle blada, jakby chciała dopasować się do ubioru i wraz z nim walczyć z włosami. Zwykle taka bladość, absolutnie nie mogąca uchodzić za naturalną czy tym bardziej zdrową, zazwyczaj określana po prostu trupią bladością, zwróciła by uwagę każdego. Jednak w centrum miasta, praktycznie w środku nocy, mało kto w ogóle zwracał na niego uwagę. Mało kto w ogóle tu był. Co jakiś czas ktoś w pośpiechu szedł ulicą, wracając do domu, co jakiś czas jakiś samochód przemknął przez miasto. Nikt nie poświęcał uwagi czarnowłosemu, nikt nie podszedł na tyle blisko, by przebić się przez cień rzucany przez kapelusz i dojrzeć jego twarz. Jedyną osobą która się nie spieszyła był szofer, czekający w samochodzie. Póki co jednak zajęty był ekranem smartfona, grając w kolejną durną gierkę bądź toczący kolejną pustą dyskusję na jakimś internetowym portalu, wykłócając się o prawo socjalne, aborcję czy kolejną rezolucję Unii. Był Sługą, znał prawdziwe oblicze świata, znał jego prawdziwych władców, a mimo uznawał za warte zmarnowanego czasu wykłócanie się o jego kształt w internecie. Cóż, wciąż był zwykłym śmiertelnym. Albo po prostu nudził się w oczekiwaniu, aż czarnowłosy otworzy drzwi, wsiądzie i powie dokąd ma jechać.

Czarnowłosy jednak ani myślał jeszcze wsiadać. Stał i wpatrywał się swymi bystrymi, błękitnymi oczami w fasadę stojącego po drugiej stronie drogi Luwru. On także czekał, niecierpliwił się. Już jakiś czas temu zamilkły dzwony, których bicie obwieszczało miastu początek nowej doby. Miała wyjść jeszcze przed północą. Sporo przed północą. Zazwyczaj niewiele by sobie z tego robił, był pewien że cokolwiek by się nie stało wewnątrz, Vivienne poradziłaby z tym sobie doskonale. Ta jednak noc była szczególnie ważna i pełna atrakcji, nie chciał opóźniać wszystkiego swoim spóźnieniem. Nawet w cechującym się brakiem zasad Sabacie trzeba przestrzegać pewnych norm.

W końcu drzwi pałacu się otworzyły. Wyszło kilkanaście osób, szybko rozchodząc się we wszystkich kierunkach. Czarnowłosy zamknął oczy, po czym otworzył je ponownie. Gdyby ktoś stał tuż obok niego, zauważyłby że zalśniły one, jednak ponownie nikt nie miał szans zwrócić na to uwagi. Po kolei skupiał wzrok na kolejnych postaciach, obserwując nie same postacie, ich eleganckie garnitury i fraki, suknie wieczorowe i futra, ale otaczające ich poświaty. Aury były wyblakłe, poszarzone, choć spod tego szarego filtru przebijały się rozmaite barwy. Niedobrze. Sami Spokrewnieni. Na szczęście żaden nie rozglądał się po okolicy, żaden nie przyglądał się mu. Ponownie nikt nie poświęcił mu ani krztyny uwagi, nawet ci którzy udali się na parking naprzeciw pałacu, ten sam na którym on stał. Nikt, poza nią.

Wyszła chwilkę po reszcie, przez chwilę stała jeszcze pod wejściem, rozmawiając wesoło z jakimś mężczyzną. Po chwili podała mu dłoń, którą ten szarmancko pocałował, skłoniła się i ruszyła w kierunku czarnowłosego. Niezbyt wysoka, bardzo szczupła, choć z uwagi na elegancki, futrzany płaszcz z rozbudowanym kołnierzem nie było tego aż tak bardzo widać. Spod śnieżnobiałych wierzchnich włosów prześwitywały czarne pasma, także końcówki grzywki pozostawione były czarne. Otoczone ciemnymi elementami, gęstymi, długimi brwiami, cieniem wokoło oczu, podkreślonym panującym wokoło półmrokiem, jej błękitne oczy zdawały się lśnić. Delikatny makijaż, puder i róż na policzkach nie były stanie w pełni ukryć nienaturalnej bladości jej skóry, jednak w jej przypadku, w połączeniu z ciemną otoczką oczu i czarnobiałymi włosami, jaskrawo błękitnymi oczami i równie jaskrawo czerwonymi ustami, tworzyła ona zapierającą dech w piersiach kombinację. Jej aura pod woalem szarego filtru jaśniała jaskrawą zielenią i srebrem. Czarnowłosy zamknął oczy i ponownie je otworzył, już pozbawione nienaturalnego blasku. Skłonił się przed nią głęboko i otworzył tylne drzwi mercedesa. Większość gości zdążyła się już rozejść bądź rozjechać, na parkingu byli sami, aczkolwiek wciąż kilka osób stało pod pałacem, kilku kolejnych z niego właśnie wychodziło. Teatrzyk trzeba grać do końca.

Wsiadła do samochodu, on zamknął drzwi, obszedł pojazd i wsiadł z drugiej strony, także z tyłu. Kierowca, który gdy tylko po raz pierwszy otworzyły się drzwi odłożył telefon, patrzył się na niego z niemym pytaniem, z ręką na kierownicy, drugą na dźwigni ręcznego hamulca.
-Pod Lasek Buloński. Wysadź nas przy rondzie delfina, przed pawilonem.
Kierowca skinął głową i obrócił się. Chwilę później silnik zawarczał, a auto zjechało z parkingu na drogę i ruszyło przez miasto.
-Dzięki że czekałeś, Santino - odezwała się kobieta, gdy tylko szofer się odwrócił - I dzięki za tę szopkę na parkingu. Nikt ci się nie przyglądał?
-Nie. Żaden nawet na mnie nie spojrzał, nie mówiąc już o kłopotaniu się by obejrzeć mą aurę. Ci także, jak wnoszę z twojej aury, wszystko się udało? Mało kto emanuje srebrem wychodząc z gniazda tych żmij.
-A idź mi z tymi kolorami, wiesz dobrze że nie mam pojęcia co oznaczają. Ale tak, Książę i jego otoczenie ma mnie za lojalną członkinię Camarilli. Niby Spokrewnieni, niby mają po dwa, trzy wieki, a ślepi jak dzieci.
-Venture i ich pycha. Czemu Camarillą nie rządzą tacy jak ty czy ja?
-Znasz mnie. Znasz Hugo, znasz Elizę, znasz Ariel. Tak, wiem że mówię w dużej części o Tzimisce, ale ta cecha akurat jest u nas podobna. Poświęcamy czas badaniom, a nie władzy.
-Ta, jasne. Nikt nie poświęca czasu władzy. A co z Torreadorami?
-Są... - Vivienne zacięła się, szukając słowa - inni. Na swój sposób potulni. Powinnam cię kiedyś poznać z Finezją. Jej śpiew cię zachwyci. Jej podejście do świata, do nie-życia... nie wiem w sumie, czy cię rozśmieszy, czy też uznasz że czas zaprezentować jej twoje artystyczne zdolności. Korzystając z jej jako materiału.
-Ta, wiem... mówiłaś parokrotnie. Spokojni, rozleniwieni, pacyfistyczni, nienawidzący kropli krwi poza żyłką czy butelką. Bo zaraz się taki wyjątkowy poczuję.
-Nie nie nie, nie żyłką. Pucharem - przy ostatnim słowie głos Vivienne przybrał spokojny, uroczysty ton brytyjskiego arystokraty. Oboje zachichotali, po kilku sekundach kobieta wróciła do rozmowy - A co do bycia wyjątkowym, to zawsze taki jesteś. Ale dziś się z tym wstrzymaj, nie chcesz chyba skraść uwagi swemu podopiecznemu, czyż nie?
-Tej nocy przestanie nim być - Santino wzruszył ramionami - więc nie widzę powodu. Niech sobie radzi jak umie. Dobra, dobra - uniósł ręce w pokojowym geście, widząc wzrok swej towarzyszki - niech ci będzie. Ale nie spodziewaj się, bym dał mu fory na łowach.
-Akurat w tym względzie ułatwień nie potrzebuje - Vivienne uśmiechnęła się - no, chyba że to co opowiadałeś o nim to bzdury.
-Racja - Santino odwrócił głowę, spoglądając za okno. Wjeżdżali właśnie w Rue de Rivoli - absolutnie nie potrzebuje.

Wpatrując się w okna, kolumny i rzeźby zdobiące fasadę bocznego skrzydła Luwrskiego pałacu, Santino wspominał pierwsze spotkanie z Pierrem. Moment, gdy zwiewając przed inkwizytorami Stowarzyszenia św. Leopolda wpadł na młodego Brujah, moment, gdy ten uciekł, by chwilę później pojawić się na ich plecach. I bez najmniejszej nawet krztyny finezji rozbryzgnąć ich mózgi po okolicznych ścianach. Rozmowę, która potem nastąpiła. I dziwny impuls, który pchnął go do zaproszenia młodego do Sabatu. Wciąż dziwił się, co w niego wstąpiło w tamtym momencie. Fakt, Pierre był obiecującym nabytkiem, wysportowany za życia, po śmierci miał naturalny talent do Akceleracji... ale był przy tym Brujah w pełnym znaczeniu tego słowa. Martwy od dwóch dekad, wciąż nie okiełznał bestii która w nim siedzi. Wielce zapalczywy, reagujący na wszystko agresją, pozbawiony krztyny finezji. Żywił się w dziwnych miejscach, marnował krew, masowo zabijał żyły... Santino robił wprawdzie to samo, aczkolwiek ślady krwi znaczące ściany czy okaleczone zwłoki, które pozostawiał po sobie, były prawdziwymi dziełami sztuki. No, i do tego źródłem wielkiej przyjemności. Pierre początkowo cieszył się ze zwycięstwa, bardzo szybko jednak doszedł do wniosku, że jest niepokonany, więc nie ma z czego się cieszyć. A w rozbryzgniętych przez niego mózgach nie było nawet krztyny artyzmu, którym zresztą wybitnie gardził. Nie był kimś kogo Santino wprowadziłby do swory.

Długie zabudowania Luwru skończyły się, oddając pole parkowi Tiuleries. Pomiędzy drzewami i szprychami stojącego tuż przy drodze diabelskiego młyna widać było w oddali szczyt Wierzy Eiffla. Santino przypomniał sobie godziny spędzone na treningach, szkoleniach, starając się doprowadzić swego nowego podopiecznego do jakiegoś akceptowalnego poziomu. W przeciągu kilku miesięcy zdołał nauczyć go podstaw samokontroli, które powinien przyswoić jakąś dekadę wcześniej. Brujah pozostał Brujah, dość często wpadał w szał, aczkolwiek zawsze miał jakiś ku temu powód. Błahy zazwyczaj, jak zawsze w przypadku tych nerwusów, aczkolwiek nie szalał już "bo tak". Kolejne kilka miesięcy zajęło nauczenie Pierra aby krew pił albo wykorzystywał twórczo, a nie marnował. O ile to drugie, i ogólnie cały artyzm jako taki wciąż pozostawały wstrętne młodemu kainicie, to kilka innych elementów czerpania przyjemności z nie-życia, związanych z żyłkami, Pierre zdołał nie tylko zaakceptować, ale i odnaleźć z nich nie tylko szczerą przyjemność, ale i pasję. To wystarczyło, aby Santino nie obawiał się przyłapania przez znajomych na wspólnym polowaniu z uczniem. Wciąż oczywiście daleko było młodemu do kunsztu Torreadorów, aczkolwiek nie było już tak źle jak u większości Brujah.

Samochód minął ogrody, a zaraz za nimi Plac Zgody, i wjechał na Pola Elizejskie, przyspieszył. Wpatrując się z mijane drzewa Santino wspomniał rozmowy z Pierrem na temat Sabatu. Młody kainita, mimo że początkowo dość entuzjastycznie zgodził się na dołączenie, już następnego dnia wycofał się z tej decyzji, i to nie odwołując poprzednie słowa, a zachowując się tak, jakby one nigdy nie istniały. Wprawdzie idealnie pasował do sfory, sam to nawet przyznawał, jednak darzył szczerą nienawiścią wszelkie przejawy zorganizowanego życia Spokrewnionych. Sporo czasu zajęło wyjaśnienie mu, że samodzielnie nie ma zbytnich szans na przeżycie. Dopiero spotkanie innego kainity o podobnym poglądzie co Pierra, a następnie zabicie go pomogło przekonać młodego aby jednak wstąpił do Sabatu. Choćby po to, by jakiś szurnięty starszy kainita, jak Santino i jego przyjaciele, uznali go za towarzysza, a nie obiad.

Santino zaśmiał się na to wspomnienie. W czasie całego spotkania ani razu nie pomyślał o swym uczniu. Oblizał się, spoglądając na mijany właśnie łuk triumfalny. Byli na placu de Gaulle'a, zjeżdżali z Pól Elizejskich na Aleję Focha. Wciąż pamiętał z najdrobniejszymi szczegółami, niemalże czół smak krwi zabitego przed tygodniem Venture. O to chodziło od samego początku. O rozkoszny smak krwi innego Spokrewnionego, o cudowny posmak jego duszy, o jego przerażenie w obliczu nadchodzącej Ostatecznej Śmierci. O tym, że towarzyszy mu Pierre, Santino przypomniał sobie dopiero długą chwilę po zakończeniu diabolizowania gówniarza. Błyskawicznie pojął, że może wykorzystać to zdarzenie by ściągnąć ucznia do Sabatu. Nie okłamał go. Przynajmniej nie w kwestii tego że innego sabatnika by nie zjadł. Może trochę nagiął faktu, wyolbrzymiając liczbę nałogowych diabolistów w Sabacie. No i co z tego. Efekt był więcej niż zadowalający.

Minęli rondo Delfina, zajechali na parking pod pawilonem. Na parkingu był spory ruch, widać w pawilonie kończyła sie właśnie jakaś wystawa czy coś w tym stylu, samochody przyjeżdżały i odjeżdżały. Łatwo było rozmyć się w tłumie, nawet będąc tak wystrojonym jak Vivienne, która tylko skinęła głową Santino i ruszyła w kierunku drzew. Miała raport do zdania, wypadało także by zdjęła z siebie przynajmniej część wyjściowych ubrań, skoro czekają ich łowy. Torreador miał własne sprawy na głowie. Ponownie zamknął na moment oczy, a te zalśniły lekko. Rozglądał się po ludziach wokoło, po kolorowych, głębokich aurach. Po chwili znalazł to, czego szukał, szarą plamę na tle kolorowej mozaiki. Ruszył w tę stronę, gdy tylko upewnił się, że znalazł właściwą osobę, ponownie przymknął oczy, wyłączając Nadwrażliwość.

Na skraju parkingu stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę, spod której wystawał kaptur szarej bluzy, obecnie leżący na karku i łopatkach mężczyzny. Równie czarne były jego bródka oraz włosy, wygolone po bokach niemal do zera, zostawione dłuższe i lekko nastroszone na szczycie i tyle głowy, a także oczy. Stojąc oparty plecami o latarnię rozglądał się ze zniecierpliwieniem po okolicy. Gdy tylko dostrzegł Santino, ruszył w jego stronę.

***

Widząc swego nauczyciela, Pierre odkleił się od latarni i ruszył w jego kierunku. Ponownie ten biały garnitur, pomyślał. Ponownie oczojebna biała plama. Jakim cudem on żyjąc, czy raczej będąc żywym trupem w tym mieście, od dwóch wieków, wciąż nie zwraca niczyjej uwagi? A teraz będzie ją ściągał i na mnie, mimo ze tyle pierdolił o tym że nie należy tego robić. Nie powiedział jednak nic, tylko podszedł do niego i kiwnął na powitanie głową.
-Jak się miewasz, Pierre? - spytał Santino, swym klasycznym, zawadiackim, przerysowanym w swym brzemiu głosem - gotowy na swoją wielką noc?
-Gadaj zdrów - warknął - wiesz czemu tu jestem. Nie zależy mi na twoich kumplach, nowych znajomych i innych takich. Nie mam ochoty by których z was mnie zeżarł. Przyzwyczaiłem się już do bycia martwym i żywym jednocześnie, wolę nie wyparować od tak.
-Warczysz jak młody wilczek - laluś uśmiechnął się - Spodobasz się Luisowi. Obyś tylko nie przegiął, bo jak cie weźmie za kark... wilki nie powinny drażnić niedźwiedzi.
-Wiem - burknął w odpowiedzi - mówiłeś.
Ruszyli miedzy drzewa. Dokładnie tą samą drogą, którą wcześniej ruszyła Vivienne, jednak Pierre nie dostrzegł jej, znudzony czekaniem. Dokładnie tą samą drogą którą kwadrans wcześniej przeszły trzy dość skąpo ubrane kobiety, jeszcze wcześniej mężczyzna o wyglądzie wojskowego, a kilka minut później dwóch kolejnych, jeden w luźnym garniturze, drugi w dresie. Pierre nie wiedział o żadnym z nich. Podobnie jak nie widzieli ich wszyscy zgromadzeni na parkingu.

Głęboko w lesie, na niewielkiej polance na dość sporej wyspie pośrodku jednego z licznych strumieni go przecinających, zgromadziło się ponad dwie dziesiątki osób. Stali w luźnych grupach, rozsypani, otaczając niewielkie ognisko. OGNISKO. Pierre stanął jak wryty. Z przerażeniem obserwował niszczycielski żywioł. Po chwili przeniósł wzrok na zgromadzonych. Stali w sporej odległości od ognia, ale wciąż bliżej niż większość wampirów była w stanie podejść. O wiele bliżej niż zazwyczaj był w stanie podejść Pierre. Santino przeszedł jeszcze kilka kroków, po czym zatrzymał się, odwrócił, spojrzał na niego.
-Co, już nie dajesz rady? - uśmiechnął się złośliwie, prowokująco - Pięćdziesiąt metrów to dla ciebie za dużo?
-Wal sie - odpowiedział, po czym ruszył w kierunku ognia. Miał już dość. Od ostatniego tygodnia, od starcia z tamtym wampirem i wypiciu go przez Santino, laluś stał się strasznie złośliwy i zgryźliwy. A może zawsze taki był, tylko starannie ukrywał swe prawdziwe oblicze? Może nałożył maskę, starając sie nakłonić mni do wstąpienia do tego pochrzanionego towarzystwa? Zatrzymał się dwadzieścia pięć metrów od ogniska. Większość stała choć trochę bliżej, byli tacy co podeszli nawet na piętnaście metrów, choć znaleźli się i tacy, co stali spory dalej. Jedna z kobiet stojących obok, dość skąpo odziana blondynka, dostrzegłszy ich, ruszyła w ich kierunku. Miała na sobie jedynie krótką, związaną tuż pod piersiami bluzeczkę, odsłaniającą cały brzuch, czerwoną miniówkę w kratę i kabaretki. Między jasnymi, niemal białymi włosami, związanymi w dwa kitki po bokach głowy przebłyskiwały różowe, ledwo widoczne w słabym świetle pasma. Podobnie różowe były jej paznokcie, bardzo długie, przycięte w kliny, niczym szpony. Gdyby nie trupia bladość jej cery Pierre określiłby ją mianem seksbomby. Uczłowieczając się, musiała przyciągać spojrzenia. W naturalnej dla wampira, bladej postaci wyglądała niemalże obrzydliwie.
-Santino, nareszcie się odważyłeś - objęła mężczyznę w bieli, po czym odwróciła się do Pierra - momentami już myślałam, że nie istniejesz. Santino obiecywał cię sprowadzić od miesięcy, wciąż i wciąż jednak odwlekał termin. Pierre, dobrze pamiętam?
-Owszem - odezwał się Santino, zanim Pierre zdążył odpowiedzieć - Pierre, poznaj Venus, gospodynię w Kasztanach Pigalle.
-No cześć - nie silił się nawet na uśmiech - zdradzisz mi co tu ma się stać, czy ty też powiesz ze dowiem się gdy nadejdzie czas?
-Poznamy się, tak jak nikt inny nie jest się w stanie poznać. A potem razem zapolujemy. Słyszałam, że jesteś wielce żwawy. Ciekawi mnie, czy zdołasz dopaść białą łanię... - każdy jej gest, każde słowo zdawało się uwodzić, kusić, nęcić. A przynajmniej robiłyby to, gdyby nie rujnujący wszystko kolor skóry.
-Jaką łanię? - zainteresował się. Zaczynało zapowiadać się ciekawie. Jeśli jeszcze uczłowieczyła by się na to zapoznanie, to może ta noc nie będzie jednak aż taka zła...
-A to już zobaczysz w swoim czasie.
-Oczywiście - skrzywił się - jak zawsze. Rozumiem że tajemnice i sekrety, kryjemy się przed światem i takie tam, ale naprawdę w tym momencie moglibyście już przestać.
-Chłopczyk w gorącej wodzie kąpany, jak widzę - Venus zachichotała - trza go trzymać, bo jeszcze coś głupiego zrobi albo zbyt wcześnie zabawy zacznie.
-Nie trzymać tylko skończyć durnoty i powiedzieć co i jak - odezwała się kolejna kobieta, podchodząc. Miała na sobie nieco więcej niż Venus, aczkolwiek wciąż o wiele mniej niż nakazywały zarówno przyzwoitość, jak i temperatura. Purpurowy gorset odsłaniający cały dekolt, czarna spódnica do kolan, o postrzępionej krawędzi, ponownie kabaretki i wysokie buty na koturnach. Rude włosy miała związane w koński ogon. Kolczyki w wardze i brwi, obroża i rękawiczki bez palców zbliżały ją nieco do gotów. W przeciwieństwie do Venus bladość jej skóry nie raziła zbytnio, mimo drastycznego kontrastu z większą częścią garderoby - nie jest to ani takie trudne, ani nie psuje zabawy.
-Santino, poznaj Inès, najnowszą członkinię swory - Venus zaprezentowała nowoprzybyłą - dołączyła do nas tydzień temu. Wtedy gdy byłeś tak zajęty, że nie mogłeś przybyć na wiec.
-Zapoznam się więc z nią dzisiaj - odpowiedział laluś, po czym głęboko, przesadnie, komicznie wręcz skłonił się w stronę Inès - Witam cię serdecznie, młoda damo. Wybacz, że nie mogłem się zjawić w twej wielkiej nocy, ale ważne zadania mnie dopadły.
-Jak na przykład zżeranie tamtego wampira? - rzucił złośliwie Pierre - Ja jestem Pierre - odwrócił się do Inès, lekko uśmiechając - dziś za to na mnie przyszedł czas. Powiesz co mnie czeka?
-Nie ciebie, a nas wszystkich. Najpierw wspólnie napełnimy...
-Chyba mówiłem dość jasno, żeby nie gadać o takich rzeczach - rozległ się twardy, męski głos, gdzieś z boku - rozumiem że Brujah ciągną do siebie i że nie lubią tajemnic, ale bez przesady.

Podchodziły do nich trzy osoby. Przodem szedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna ubrany z luźny, wyświechtany szary garnitur i fedorę tej samej barwy. Lekki zarost, wyglądający na dwu, może trzydniowy, miał czarną barwę. Jego twarz była lekko kanciasta, grubo ciosana, oczy czarne, a usta wiecznie zdawało się wykrzywione w złośliwym uśmieszku. Po jego prawej szedł mężczyzna nieco niższy, ale szerszy w barach. Ubrany był w zielony podkoszulek i dżinsy. Jego rude, rozczochrane włosy okalały twarz o wyjątkowo dzikim wyrazie. Po drugiej stronie szła kobieta, Vivienne. Zdążyła się już przebrać, miała czarną bluzkę bez najmniejszego choćby dekoltu i sportowe dresy, zmyła także większość makijażu. Całą trójkę Pierre widział po raz pierwszy, jak wszystkich tutaj zresztą.
-Pierre, poznaj najważniejsze osoby w sforze - odezwał się Santino - Oto Arnold, nasz przywódca, Luis, gospodarz tego miejsca oraz Vivienne, nasza wtyka w Camarilli i prawa ręka szefa
-Czołem szefie - rzucił jakby od niechcenia Pierre - Nie róbcie tyle tajemnic, to i nie będzie takich problemów z ich utrzymywaniem. A jak już mam się dowiedzieć gdy zaczniemy... to możemy już zacząć całą ta grę?
Rudzielec zwany Luisem uśmiechnął się, dziwnie drapieżnie, niczym dzikie zwierze. Vivienne lekko zachichotała. Tylko twarz Arnolda pozostała bez zmian. Jego rozwiercające na cokolwiek by spojrzał oczy budziły niepokój. Większy nawet od dzikiej bestii, kryjącej się pod niezwykle cienką powłoką Luisa.
-Kolejny zafajdany krzykacz... - powiedział po chwili, powoli, tonem budzącym niepokój - nie mogliście znaleźć kogoś innego... na przykład Nosferatu, albo Venture, choćby świra... ale nie, dwoje narwańców w jednym tygodniu... a co do rozpoczęcia ceremonii, to zgoda, możemy już ją w sumie zacząć.

Na okrzyk Arnolda wszyscy zebrani wokoło ustawili się w krąg wokoło ogniska. Krąg dość rozległy, jako że z uwagi na najbardziej lękliwych stojący trzy dziesiątki metrów od ognia. Jako że liczba zgromadzonych nie przekraczała ćwierć setki, krąg był dość luźny. Luis, który początkowo odszedł na bok, podszedł do Arnolda, wręczając mu puchar o szerokiej czaszy. Mimo że wykonany był z prostych materiałów, miedzi, cyny czy innego żelaza, bez dodatku kamieni czy metali szlachetnych, był bogato, misternie zdobiony. Arnold ujął puchar lewą ręką, prawą unosząc do ust, nakłuł kłem żyłę na nadgarstku i upuścił nieco krwi do naczynia. Następnie podszedł do stojącej obok niego Vivienne i przekazał jej naczynie. Ta powtórzyła jego ruchy, po czym przekazała naczynie dalej. Puchar począł powieli okrążać grupę, napełniając się krwią. Ciekawe, pajacyk mówił że nie ma żadnych rytuałów korzystających z krwi konkretnych osób. Ciekawe więc, po co im ona? By ją sobie tak po prostu spalić? Albo po prostu kłamał... lub jest idiotom i nie wie do czego jej potem używają. Gdy w końcu puchar dotarł do niego, przekazany przez samego Santino, podobnie jak wszyscy ugryzł się w nadgarstek, po czym potrzymał chwilę dłoń nad czaszą, obserwując jak jego cenna krew spływa do wnętrza i miesza się z posoką innych członków sfory. Uniósł po tym rękę ponownie do ust, przesunął językiem po ranach, zamykając je, a następnie odwrócił się i przeszedł kilka kroków, dzielących go od Inès, stojącej po jego drugiej stronie. Z uśmiechem przyjęła kielich, postępując z nim podobnie jak wszyscy wokoło. Cała reszta zgromadzonych stała w milczeniu, obserwując kielich i czekając na swoją kolej lub na to, co miało nastąpić potem.

W końcu kielich, obiegłszy cały krąg, wrócił do rąk Arnolda. Spojrzał on na niego, po czym uniósł głowę i rozejrzał się po swej sforze.
-Jesteśmy potomkami Kaina - przemówił. Lekko kręcił trzymanym w dłoniach pucharem, jakby chciał być pewien, ze krew będzie dobrze wymieszana - ponoć przeklęci, a jednak błogosławieni. Gdy nadejdzie czas, staniemy u boku naszego praojca, by zniszczyć tych, którzy wystąpią przeciw nam, tak jak niegdyś wystąpili przeciw niemu. Zanim to jednak nastąpi, rośnijmy w siłę, ciesząc się naszą wspaniałą klątwą - przy ostatnim zdaniu podniósł głos, a część zgromadzonych odpowiedziała radosnym okrzykiem. Pierre spoglądał na niego bez większych zachwytów. Niezbyt się interesował genezą i dawną historią wampiryzmu, ale takie pojęcia jak Kain i jego przekleństwo czy mająca ponoć nadejść gehenna, legendarny koniec świata wampirów, znał. Cel ostateczny, legendarna bitwa dobra ze złem, bla, bla, bla. Możemy przejść do czegoś codzienniejszego?
-Cieszmy się więc z naszego nie-życia - kontynuował podniesionym głosem Arnold - albowiem jesteśmy władcami świata! Panami śmiertelników! Pijmy więc, bawmy się i zgniećmy każdego, kto ośmieli się stanąć nam na drodze. Albowiem jesteśmy Sabatem, Mieczem Praojca Kaina!!! - ponownie przy ostatnim zdaniu podniósł głos, jeszcze wyżej, niemalże krzycząc. Ponownie reszta sfory odpowiedziała radosnym okrzykiem, ponownie Pierre nie włączył się weń. Nie musisz mówić oczywistości, kretynie... skończyłeś?
-Dziś witamy w naszym gronie nowego brata - kontynuował Arnold, ponownie spokojnym głosem, dowodząc że jednak jeszcze nie skończył - niech stanie się nowym członkiem naszej rodziny, kolejnym kłem, kolejną dłonią, kolejną pięścią miażdżącą każdego, kto stanie naprzeciw nam. Niech stanie się z nami jednością, tak jak my jesteśmy jednym pomiędzy sobą.
To mówiąc, Arnold zasalutował pucharem, po czym uniósł go do ust. Pierra zamurowało. Zawsze słyszał, że picie krwi innego wampira to najlepszy sposób, aby zrobić sobie krzywdę. Trzy razy i zmieniasz się w marionetkę krwiodawcy. Nie był pewien, czy zadziała to w przypadku zmieszanej krwi tylu wampirów, aczkolwiek... z tego nie mogło wyjść nic dobrego. Arnold po upiciu niewielkiej ilości krwi opuścił puchar, po czym przekazał go stojącemu obok Luisowi, który także sobie łyknął. Zaraz... to nie tylko on... ale wszyscy? Ja także??? Był przerażony. Więzy krwi działają niezależnie od pokolenia... ale im większa różnica pokoleń, tym łatwiej je nawiązać. Nie miał pojęcia ile lat mają poszczególni członkowie sabatu, ani tym bardziej do którego pokolenia należeli, ale na pewno spora część z nich zarówno była starsza, jak i miała wyższe pokolenie. Był więc szczególnie wrażliwy. Mógł skończyć związany z połową sfory, samemu nie wiążąc nikogo. Wprawdzie to tylko jeden raz, niewolnikiem nie będzie, aczkolwiek... niezbyt podobała mu się wizja wymuszonych przemian charakteru.

Kielich dotarł wreszcie do stojącej obok niego Inès. Dziewczyna bez wahania uniosła naczynie i upiła łyk zmieszanej krwi. Zaraz po tym obróciła się i z szerokim uśmiechem na ustach podeszła do niego. Niemalże wcisnęła mu kielich w drżące dłonie, po czym widząc jego wahanie, nakryła jego dłonie swoimi.
-To nic strasznego. Po prostu pij.
Skinął lekko głową. W jej twarzy, w jej uśmiechu było coś, co przekonało go by jednak spróbować, mimo że chwilę wcześniej chciał raczej uciekać. Uniósł puchar, wyzwalając się spod jej dłoni, i upił solidny łyk. Smakował o niebo lepiej o czegokolwiek, co wcześniej kosztował, zarówno przed, jak i po przemienieniu. Opuścił kielich i spojrzał na Inès. Jej uśmiech był jeszcze szerszy, jeszcze bardziej promienny... i o wiele bardziej szczery. Odwrócił się i podał naczynie Santino. On także się uśmiechał, a w jego uśmiechu po raz pierwszy od dawna nie było drwiny. Rozejrzał się po wszystkich wokoło. Luis, choć wciąż dziki, nie wydawał się aż taki niebezpieczny, Arnold nie był już taki straszny, Venus, choć wciąż odziana bardzo skromnie i pokryta tragicznie wyglądającą, wyjątkowo bladą skórą nie wydawała mu się kretynką myślącą tylko o tym co faceci między nogami mają. Potrząsnął głową. Wszystko zdawało się normalne, wszyscy byli jak wcześniej... a jednocześnie byli tacy inni. A więc tak to działa? Wszyscy będziemy cudowną, kochającą się rodzinką?

Kielich dotarł do stojącej obok Arnolda Vivienne. I ona uniosła go ona do ust, zamykając krąg.
-Dobrze więc - odezwał się Arnold, gdy Vivienne wreszcie opuściła kielich od ust - Stało się. Pierre, witamy w naszej sforze. Teraz zaś, gdy już jesteśmy jednością, ruszajmy na łowy. Przedtem jednak wybierzmy wśród naszych ofiar tą, która stanie się białą łanią. Pierre, podejdź tu. Jako nowemu członkowi sfory przypada ci zaszczyt wyboru.
Ruszył w kierunku Arnolda, okrążając ognisko szerokim łukiem. Ten odwrócił się i ruszył w cień. Pierre podążył za nim, zaraz za Pierrem szła Vivienne, za nią zaś reszta grupy. Spory kawałek od ognika, pomiędzy krzakami, leżało kilkanaście związanych, zakneblowanych ludzi. Mężczyźni i kobiety w każdym wieku, rozmaicie ubrani, żebracy i biznesmeni.
-Oto nasze przekąski, Pierre. Wybierz jednego bądź jedną z nich. Napoimy ją naszą krwią i stanie się białą łanią, szczególnie trudną do złapania, ale też szczególną w smaku zdobyczą.
Napoją krwią... czyli zrobią z niej ghula przemknęło mu przez myśl. Santino wyjaśnił mu także ludzką wersję węzłów krwi. Ciekawie czyją ghulką nominalnie będzie. Choć to i tak bez znaczenia.
Rozejrzał się po zgromadzonych śmiertelnikach. Wyłapał wśród nich młodą, ładną blondynkę w fioletowej bluzeczce. Wskazał za nią
-Ona. Ona będzie dobra.
Vivienne bez słowa podeszła do wskazanej dziewczyny. Wyjęła jej prowizoryczny knebel z ust i przysunęła doń kielich. Blondynka była zbyt przerażona, by protestować. Po chwili Vivienn odsunęła kielich od jej ust, młoda zaś łapczywie podążyła głową za naczyniem. Pierre już myślał, że wypiła wszystko, jednak wampirzyca po chwili poczęła ponownie poić związaną dziewczynę krwią z kielicha. No tak, pełne wiązanie. Picie trzy razy. Tak jak przypuszczał, Vivienne ponownie wymusiła przerwę, po czym poczęła trzeci raz poić związaną, tym razem dając jej wypić wszystko co było w kielichu, po czym unosząc go i odwracając do góry dnem, dowodząc całkowitego opróżnienia. Odsunęła się zaraz, zaś inni członkowie sfory chwycili zarówno łanie, jak i pozostałych związanych, unieśli i rozwiązani. Trzymali ich jednak w żelaznym uścisku, uniemożliwiając jakąkolwiek ucieczkę.
-Nie wyrywajcie się tak, zaraz was puścimy - odezwał się Arnold, patrząc na więźniów Nie, na pewno tego nie zrobi - Dostaniecie trzy minuty, zanim ruszymy w pogoń za wami. Jeśli uda wam się wydostać z parku, zanim was złapiemy... będziecie mogli żyć. O nie, tego nie zrobi na pewno.
Na gest Arnolda wampiry puściły trzymanych ludzi, którzy rozpierzchli się we wszystkich kierunkach. Pierre patrzył na to ze zdumieniem. Arnold, patrząc na zegarek, przemówił do sfory.
-Znacie zasady, ale powtórzę dla nowych. Jako ktoś kogoś złapie, ofiara jest jego, wcześniej wszystkie chwyty dozwolone. Gonimy tylko do krawędzi parku, jak ktoś ujdzie, to trudno. Camarillą, Leopoldem i innymi takimi będziemy martwić się później.
Pierre patrzył na niego, słuchając jego słów z rosnącym zdumieniem. Nadrzędną zasadą wszystkich wampirów jest maskarada, zasada każąca zrobić wszystko, aby śmiertelni nie dowiedzieli się o wampirach. A oto banda śmiertelnych ma szanse uciec, przynosząc społeczeństwu tą zakazaną wiedzę!!!
-Osuszone zwłoki możecie zostawić na miejscu - kontynuował Arnold - Luis potem się nimi zajmie. Zaraz ruszamy... jeszcze moment... START!!!

Wszyscy rzucili się w różnych kierunkach. Wokół kogoś rozpostarły się jakby skrzydła z krwistych smug, ktoś zmienił się w wilka, kto inny w ptaka, ktoś jeszcze inny po prostu znikł. Luis ruszył w kierunku w którym znikła biała łania, zmieniając się w biegu w olbrzymiego niedźwiedzia. Pierre otrząsnął się, po czym ruszył jego śladem. Błyskawicznie przeszedł w sprint, po czym przekroczył prędkość normalnie osiąganą przez ludzi. Rozpędzał się powoli, ale stale, powoli osiągając prędkość z którą samochody jeżdżą po mieście. Wyprzedził niedźwiedzia, przed sobą widział innego członka sfory, także zdrowo pomagającego sobie Akceleracją. Ruszył za nim, lawirując między drzewami. Mężczyzna odwrócił się za siebie, dostrzegł pogoń, po czym odwrócił głowę i przyspieszył. Pierre także przyspieszył, ale nie aż tak jak oponent. Przez tą sekundę zdążył zarejestrować nienaturalny blask oczu gonionego. Wiedział dobrze co to takiego jest, i cieszył się że taka gratka mu się trafiła. Jego oponent widział o wiele więcej niż on, bardzo prawdopodobnie że widział ślady bądź w jakiś inny sposób wiedział dokąd należy biec. Pierre uśmiechnął się. Miał jeszcze spory zapas prędkości, a do tego zyskał przewodnika, który doprowadzi go wprost do ofiary.

Biegli tak za sobą minutę, może ciut więcej. Goniony wampir lekko przyspieszał, kręcił pomiędzy drzewami, starając się zgubić lekko oddalony, ale wciąż obecny ogon, jednak jego wysiłki stale dawały absolutne zero rezultatów. Pierre wytrwale podążał za oponentem, kontrolując prędkość, utrzymując stały dystans. Przyspieszył, gdy pomiędzy drzewami błysnęła mu blądwłosa dziewczyna. Nie potrzebując już przewodnika, błyskawicznie skrócił dystans. Ten, zaabsorbowany wreszcie widoczną ofiarą, zupełnie zignorował goniącego go rywala. Pierre, uśmiechając się wrednie pod nosem, przesunął się lekko na bok, dogonił rywala, po czym uderzył go w biegu barkiem w bark. Tamten zachwiał się, potknął, przewrócił, chwilę przetoczył, po czym gwałtownie zatrzymał się na jednym z drzew. Trafiony-zatopiony. Pierre ruszył w pogoń za dziewczyną. Biegła szybko, o wiele szybciej niż powinien biec człowiek. Widać że wampirza krew, którą otrzymała, obdarzyła ja pewnymi zdolnościami. Pierre był jednak mistrzem biegaczy, ponadto dobrze widział w ciemności i nie rozpraszał się, podczas gdy dziewczyna co rusz potykała się lub obracała w panice, obserwując pościg. Pierre, oglądając się czy przypadkiem ktoś nie podąża jego śladem, dopędził ją, złapał za ramie, wyhamował, zmuszając ją do stanięcia. Szarpnęła, chcąc się uwolnić, on jednak przyciągnął ją do siebie, objął w pasie, ścisnął, przylegając do jej pleców.
-To nie będzie bolało... chyba - szepnął prosto w jej ucho, po czym wbił kły w jej szyję.

Jak zawsze, wypełniła go ciepła, słodka ciecz. Nie była ona wprawdzie tak cudowna w smaku jak krew wampirów ze swory, wciąż jednak była o niebo lepsza od zwykłej krwi śmiertelników. Rozkoszował się każdą kroplą, podczas gdy dziewczyna szamotała się coraz słabiej, aż w końcu zupełnie zwiotczała. Chwilę później, chwilę która zdawała się być wiekiem, a jednocześnie minęła o wiele za szybko, odrzucił pusty, blady, wyssany zewłok. Przez chwilę jeszcze stał nad nim, przypatrując się wykrzywionej w wyrazie absolutnego przerażenia twarzy, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem.

Nie był pierwszym który wrócił na polankę, aczkolwiek większość była jeszcze w terenie. Tuż po nim wrócił Santino. Gdy tylko ujrzał Pierra, natychmiast ruszył w jego kierunku.
-I co? Było tak strasznie? - spytał
-Nie - odparł po chwili Pierre, odwracając wzrok. Do dogasającego ogniska zbliżała się Inès. Uśmiechnął się lekko - W sumie to musze ci nawet podziękować, gogusiu.

ODPOWIEDZ